Wyszukaj słowa w nagraniu
Pomoc 
Magdalena Stopa: Nagranie przygotowane dla Archiwum Historii Mówionej. 23 październik, 24 październik 2008, Warszawa. Wspomina pan Janusz Jarzęcki, nagrywa Magdalena Stopa.
Janusz Jarzęcki: Może na początku zaznaczę, że jestem z dziada pradziada warszawiakiem. Zarówno ja, jak i moi rodzice, dziadowie, pradziadowie urodzili się w Warszawie, mieszkali na Nowym Mieście od, można powiedzieć, dwustu lat. Znam nazwiska i imiona wszystkich moich dziadów i pradziadów. Ja urodziłem się nad samą Wisłą, na ulicy Karowej – właśnie gdzie mieści się akcja – w szpitalu, czternastego lipca, a więc w dzień rocznicy zburzenia Bastylii w Paryżu i w dniu świętego Bonawentury, więc dano mi na drugie imię Bonawentura. Urodziłem się, jak powiadam, czternastego lipca 1926 roku, a więc dosłownie na dwa miesiące po przewrocie majowym Piłsudskiego, który się odbywał w Warszawie, więc to były jeszcze takie dosyć niespokojne czasy.
Pierwsze miesiące i lata mieszkaliśmy u dziadków moich, Ryszlów – rodzice mojej mamy – na Nowym Mieście przy ulicy Samborskiej. Ta ulica dzisiaj nazywa się Burmistrzowska, nie wiem dlaczego. Miała starą, historyczną nazwę Samborska. Dziadek mój był z zawodu mistrzem szewskim. Miał tak zwaną, w tamtych latach się to nazywało, manufakturę. Miał czternastu czeladników, jak mi mama jeszcze opowiadała, no i robił buciki, piękne pantofle – prunelki, czy jak one się tam nazywały – damskie. Głównie na rynek rosyjski. Przyjeżdżali Rosjanie i, jak mama opowiadała, z woreczków wysypywali złote ruble, brali całe worki tego obuwia. Tam mieszkaliśmy przez pierwsze trzy lata. Potem rodzice znaleźli mieszkanie na ulicy Mostowej pod numerem czternastym i zamieszkaliśmy właśnie na Mostowej. To już był okres, kiedy stał się cud, można powiedzieć, bo stałem się człowiekiem, to znaczy już uzyskałem pełną świadomość człowieka. I ten moment przeprowadzki, i mieszkania na Mostowej, mimo że miałem dopiero czwarty rok życia, doskonale pamiętam.
Nie były to takie warunki cudowne, jak mamy teraz, czego nie potrafimy docenić. Wtedy w tym mieszkaniu nie było elektryczności, więc pamiętam, jak mama zapalała lampę naftową nad stołem w pokoju stołowym. Lampa była przykryta olbrzymim, czerwonym abażurem i to światło padało tylko na stół, a pozostała część mieszkania była w ciemnościach. W kuchni tak samo była lampa naftowa, nie było gazu, nie było kuchni gazowej, była maszynka, która się nazywała wtedy... ojej, wyleciało mi... może sobie później przypomnę. To była typowa maszynka z tamtych lat, spirytusowa. Robiła straszny hałas, tak nieprzyjemny, że ja do dziś pamiętam. Jak mama rano szykowała śniadanie ojcu, ja się budziłem, nie mogłem spać, bo taki odgłos paskudny ta maszynka wydawała. Nie było łazienki, nie było radia, nie było telewizji. Podłogi były z jakichś ordynarnych desek. Nie było centralnego ogrzewania. Więc nie było tych wygód, które teraz mamy, czego nie potrafimy ocenić nawet, w jakich luksusach żyjemy.
Ulica Mostowa była ulicą, tak jak dzisiaj zresztą, stromo zbiegającą do Wisły. Na początku tej ulicy, pamiętam jak dziś, po lewej stronie był sklepik, nad którym wisiał szyld. Pisało: rzeźnik, ale w środku były wędliny i mięso. Pamiętam, za Peerelu mówiło się – Przed wojną był rzeźnik, a w środku było mięso, a teraz pisze: mięso, a w środku są nagie haki. No, teraz już się zmieniło, mamy mięsa w bród i wędlin. Później, nieco w dół, był sklep pani Zuckerowej, Żydówki, która prowadziła sklep warzywno trochę nawet mydlarski. Były różne artykuły, woń tych artykułów rozsiewana była na całą ulicę. Trochę niżej jeszcze była restauracja pana Kowalskiego. Tam znowu, jak się przechodziło, to czuć było zapachy różnych dań, mięs, alkoholu, piwa. I niżej, już przy Rybakach – Rybaki to była dzielnica, której dzisiaj nie ma, oczywiście, drewniane, biedne domki – była taka bardzo podłużna, drewniana szopa i to były stajnie niejakiego pana Leona, pamiętam tylko jego imię. I tam stały piękne kare konie, które obsługiwali ci furmani, a pan Leon przychodził i sprawdzał, czy konie nie mają śladów bicia batem, bo mówił, że: – U mnie furman, który bije konia, nie może pracować.
Więc chłopcy, starsi nieco ode mnie, biegali przy tych koniach, pomagali nawet karmić te konie, przynosić paszę, bo to była wielka atrakcja. Jeszcze dalej w kierunku Wisły były takie biedne domki drewniane piaskarzy. Modni byli przed wojną piaskarze, którzy na środku Wisły z olbrzymich łodzi (mieli takie łyżki, łychy, bym powiedział, średnicy prawie około metra, głębokie) wybierali piasek z dna Wisły i przywozili do brzegu, wyładowywali. I ten piasek od razu zabierali klienci na budowę, na teren całej Warszawy. Jeśli chodzi o mieszkańców – dzisiaj ta ulica jest cicha, smutna i pusta. Nikt tam właściwie nie chodzi, nie widać ludzi. Wtedy była ruchliwa: wozy z końmi jechały pod górę, chrzęszcząc żelazem wiezionym gdzieś tam, z góry zjeżdżały drugie wozy, dzieciaki polskie i żydowskie bawiły się w bramach, które cuchnęły stęchlizną. Tak niestety było.
Ale muszę pani powiedzieć, że mimo, że to były ciężkie warunki, ja ten okres wspominam z wielkim rozrzewnieniem i nie ma tygodnia, żebym nie był na Mostowej, na Samborskiej. Tak jestem nieprzyzwoicie zakochany w Starym Mieście, gdzie przeżywałem całą okupację, gdzie mieszkali moi zarówno jedni dziadkowie i drudzy. Zginęli w czasie powstania, leżą gdzieś pod gruzami, nawet nie wiemy, gdzie. Ja nawet o tym piszę: „Warszawa moja ukochana, Stare Miasto moje ukochane, moja ukochana dzielnica”. Po pewnym czasie – ojczulek mój czytywał „Gazetę Codzienną”, się nazywała, kupował ją za pięć groszy – wyczytał, że w pięknej dzielnicy na Żoliborzu powstają nowe, wspaniałe domy z fantastycznym wyposażeniem, a więc właśnie z centralnym ogrzewaniem, z łazienkami, z ciepłą, gorącą wodą i zimną, no w ogóle raj na ziemi. Zdobył ojciec takie mieszkanie na ulicy Krasińskiego pod numerem dwudziestym i przeprowadziliśmy się w roku 1932, w początku roku 1932, właśnie na Żoliborz do tego mieszkania na Krasińskiego pod 20. To był komfort w porównaniu do tego, co mieliśmy na Starym Mieście.
Ale stały kontakt pozostał ze Starym Miastem, bowiem dziadkowie zostali, jedni i drudzy. Drugi dziadek mój był kontrolerem i tak zwanym ekspozytorem w tramwajach na stacji Muranów. Dziś tej stacji już nie ma, nie istnieje ślad nawet po niej. Cała rodzina była tramwajarzy, bo dziadek pierwszy, a później dziadek zatrudnił swego syna, a więc mego ojca, swoich zięciów. Nawet ja pracowałem w Tramwajach w 1939 roku po klęsce, gdzie ojciec mnie skierował, bo się bał, że już mogą mnie Niemcy zabrać na roboty. Ja wprawdzie miałem trzynaście lat dopiero, ale byłem tego wzrostu, co w tej chwili. Wyskoczyłem i stanąłem na tym wzroście. Dziś jestem niski, wtedy byłem wysoki. I pracowałem jako pomocnik ślusarza na Młynarskiej w Tramwajach. Nawet córki pracowały w Tramwajach. Cała rodzina była tramwajarzy.
O dziadku Ryszlu, to znaczy ojcu mojej mamy, mówiłem już, że był mistrzem szewskim. A z akt dawnych – mam niektóre z tych akt – wynika, że nasz przodek był Niemcem, nazwisko Ryszel mówi... był podobno oficerem najemnym armii napoleońskiej i razem z Napoleonem poszedł na Moskwę. Był to duży oddział, cała dywizja czy dwie dywizje niemieckie pod rozkazami Napoleona szły na Moskwę. Później, po klęsce Napoleona pod Moskwą niedobitki wracały przez Warszawę i wielu Niemców, Francuzów pozostało na stałe w Warszawie. Spodobała im się Warszawa. Przy tym wielu było ciężko rannych, tak było z moim prapradziadem. Pozostał, poznał warszawiankę, ożenił się z nią. A ponieważ z zawodu był właśnie też mistrzem szewskim, przekazywał z dziada pradziada na syna, na wnuka i tak dalej aż do mego ostatniego dziadka Ludwika, który zmarł w 1936 roku. Byłem na jego pogrzebie. To by było tyle, jeśli chodzi o taki wstęp.
Samo Stare Miasto było bardzo ciekawe, chociaż domy nie były piękne, bo były oryginalne, prawdziwe, ale bardzo zniszczone. Państwo nie wkładało pieniędzy w remont tych domów, tak że to była biedna dzielnica przed wojną. Nie mieliśmy się czym tam chwalić na tej dzielnicy. Z tym że ulice były, tak jak są, wąskie, ale było dużo sklepów żydowskich. Pamiętam taki sklep na Freta, gdzie też Żydówka prowadziła. Kiedy tylko przechodziłem z mamą, a mama często ze mną na spacery chodziła bądź po zakupy, to już wybiegała ze sklepu ta Żydówka. – Pani Jarzęcka, pani Jarzęcka, proszę bardzo, wszystko dla pani tu czeka! Mama mówi: – Kochana, ja nie mam pieniędzy dzisiaj! – Po co pieniądze, kto od pani chce pieniądze?! Wszystko się zapisze, jak będzie pani miała, to pani odda. Tak się odbywały te zakupy. Mama tam była stałą klientką i moje wszystkie ciotki zresztą, i babki. Chodziliśmy również po zakupy do hali. Hala była na ulicy Świętojerskiej, duża hala targowa. Dla mnie to była wielka atrakcja, bo tam były koguciki – tak jak w piosence Maryli Rodowicz, kiedyś śpiewała – więc te koguciki i dmuchane baloniki, i tam jeszcze inne. Mama mi za dobre sprawowanie i za jedzenie – bo ja byłem niejadek, nie chciałem jeść, straszono mnie duchami, że mnie duchy zjedzą, jak nie będę jadł…
Jednym słowem, Warszawa była wtedy bardzo przepełniona ludnością i polską, i żydowską. Ale wszyscy żyli w zgodzie. Ja dzisiaj nie mogę słuchać tego, jak wciąż, bez przerwy mówią o antysemityzmie. Ja się w tej dzielnicy wychowałem; już później, jak starszy byłem, to przyjeżdżałem z Żoliborza i graliśmy w piłkę z Żydziakami, tak ich nazywaliśmy, oni nas tam po swojemu nazywali. Ale nie biliśmy się. No czasem, ale to z kolegami też się tłukliśmy. Ale nie było jakiegoś, nie wyczuwało się antysemityzmu, przeciwnie – w czasie wojny pamiętam, jak wielu Polaków, znajomych zresztą naszych, ukrywało Żydów zarówno na Starym Mieście, jak i na Żoliborzu. Kilkoro z nich zginęło, właśnie za przechowywanie Żydów zostali rozstrzelani. Tak że była jakaś taka jak gdyby familijna atmosfera w tej dzielnicy. Ojciec, jak powiadam, pracował w Tramwajach, był urzędnikiem na stacji Muranów. Ale był również weteranem pierwszej wojny światowej, był w Legionach. Mam tu zdjęcie nawet ojca.
Był legionistą i na święta jakieś państwowe zawsze chodziliśmy na defilady. Ojciec w mundurze z piękną szablą, ja też w mundurze, bo uszyto mi u krawca wojskowego mundur, ale nie zabawkę, tylko oryginalny mundur w miniaturze. I miałem nawet dystynkcje pułkownika. Kiedyś pojechaliśmy z ojcem dorożką z Żoliborza, ja wtedy już miałem jakieś osiem lat, na plac Piłsudskiego, gdzie odbywała się defilada przed marszałkiem Józefem Piłsudskim. Staliśmy z ojcem obaj i raptem zatrzymała się dorożka przed nami. Wysiadło dwóch oficerów wyższej rangi, pułkowników. Podeszli do nas i jeden z nich stanął przede mną, i mi zasalutował. Więc ja też oddałem honory. Okazało się, że ojciec go znał, to był pułkownik Wieniawa-Długoszowski, ten słynny pułkownik. Ojciec go znał jeszcze z okresu wojny. Porozmawiali tam ze sobą, on odszedł, ojciec mnie pyta: – Czy wiesz, kto ci oddał honory? Ja mówię – Nie wiem. – To był właśnie – mówi – pułkownik Wieniawa-Długoszowski! Tak że miałem takie przeżycie. Ale później znów miałem przykre przeżycie, bo z mamą szedłem Starym Miastem w tymże mundurze, też jakieś święto było, i policjant nas zaczepił granatowy, i powiedział mamie, że: – Natychmiast proszę zdjąć synowi ten mundur, bo obraża honor oficera. Nie obrażałem chyba, ale zdjąłem i już więcej nie zakładałem tego munduru.
Pamiętam pierwsze przeżycia lotnicze, bo zakochałem się w lotnictwie w późniejszych latach, a już kiedy chodziłem na Żoliborzu do sióstr zmartwychwstanek (to była pierwsza moja szkoła – przedszkole, a później szkoła), tam były organizowane występy uczniowskie wspominające czasy pierwszej wojny światowej, organizację POW, Piłsudskiego i tak dalej, lotników. Ja już wtedy występowałem w kombinezonie, pamiętam, lotniczym i w pilotce, w okularach. Mama gdzieś tam wśród znajomych znalazła jakiegoś pana, który był motocyklistą i miał taki kombinezon. Przerobiła go dla mnie i wtedy już występowałem na scenie jako lotnik. Stąd może i zaczęła się moja miłość do lotnictwa.
Lata biegły, chodziłem do szkoły numer 64 na ulicy księdza Felińskiego, której dyrektorką była, o ile pamiętam, żona ministra… wylatują nazwiska, psiakość. Ukończyłem ją w 1938 roku, sześcioklasową szkołę, i zdawałem taki konkursowy egzamin do Gimnazjum imienia księcia Józefa Poniatowskiego obok tejże szkoły. Zdawaliśmy trójkami. Z naszej trójki ja jeden zdałem. Byłem szczęśliwy, rodzice również. Zaraz pobiegli ze mną na Muranów, to znaczy do dzielnicy żydowskiej, gdzie były najlepsze sklepy z mundurkami szkolnymi. No, a mnie się już należał mundur gimnazjalisty, granatowy, pierwsze w życiu spodnie długie z niebieskimi lampasami, tarcza niebieska na lewym ramieniu. Byłem dumny, chodziłem. Oczywiście czapkę musiałem zdeptać nogami, nową, bo nie mogła wyglądać jak nowa. Wszyscy to robili koledzy.
I przyszła wojna 1939 roku. To znaczy, jeszcze nie wojna, przyszły wakacje, 1939 rok. Wyjechaliśmy na letnisko do Emowa, to jest półtora kilometra za Wiązowną, między Józefowem a Wiązowną. Tam wyjeżdżali również nasi kuzyni, to znaczy siostra mego ojca z mężem i dziećmi, z moim rówieśnikiem Leszkiem i jego siostrą starszą Basią. To były cudowne, przecudowne wakacje, chyba najszczęśliwsze i najpiękniejsze dni w moim życiu. Piękna rzeczka obok Mienia, łowiliśmy ryby, opalaliśmy się, biegaliśmy, zabawy były cudowne. Ale kiedy przyszedł już sierpień, zaczęliśmy słyszeć, że rodzice rozmawiają o wojnie: że zbliżają się ciemne chmury; że Hitler żąda korytarza między Niemcami a Prusami Wschodnimi, żeby mogli się dostawać; że oczywiście Polacy się na to nie zgadzają kategorycznie; że żądają zwrotu Gdańska, żeby Gdańsk należał do Niemiec. Jednym słowem – chmury się zaczęły zbierać.
Pod koniec już sierpnia ojciec został wezwany do wojska. Przyjechał razem z wujkiem, który był zawodowym wojskowym. I powiedzieli, że będziemy chyba jechali do Warszawy, bo ich zdaniem w Warszawie będzie bezpieczniej jak tu, na wsi. I raptem któregoś dnia przyjechało Wojsko Polskie i zaczęły się ćwiczenia. Pamiętam, że oglądaliśmy te ćwiczenia, chłopcy z wielkim zainteresowaniem. Słuchałem, jak ci oficerowie tam musztrowali tych żołnierzy, mówili do nich: – Przykładajcie się do ćwiczeń – pamiętam jak dziś, ten oficer to mówił – bo kto wie, może jutro zostaniemy wysłani do Gdańska, żeby bronić. Któregoś dnia, to był pierwszy wrzesień, obudził mnie jakiś strasznie silny warkot. Domyśliłem się, że to był warkot samolotów. Wybiegłem – to była piąta chyba rano – piękna pogoda, błękitne niebo, wybiegłem przed werandę, patrzę: lecą wysoko bardzo eskadry samolotów. Poznałem już, że niemieckie, bo byłem na tyle sprytny, że ojciec mój w Tramwajach był prezesem LOPP, to była Liga Obrony Powietrznej Państwa. W związku z tym dostawał miesięcznik taki, gazetę pod tytułem „Lot”, gdzie były sylwetki samolotów wszystkich państw w Europie. I znałem sylwetki bojowych samolotów niemieckich, które tam były.
Od razu poznałem i mówię wszystkim, którzy wybiegli, patrzyli na te samoloty: – To są niemieckie dorniery. Oczywiście sąsiedzi dorośli powiedzieli: – Nie wtrącaj się, nie twoja sprawa, smyku. Nie znasz się na tym, to są polskie samoloty i to są ćwiczenia polskich samolotów. Okazało się, że ja, ten smarkacz, miałem rację: zaczęły padać bomby, słyszeliśmy odgłosy bomb spadających na Otwock. Samoloty leciały na Lublin, ale po drodze zrzucały bomby na Otwock. Po południu mama moja i ciocia wysłały mnie i Leszka, mego brata ciotecznego, do Wiązowny po zakupy. W Wiązownie sklep miał też taki Żydek, który miał mydło i powidło, jak mówiliśmy, wszystko u niego można było dostać. Ponieważ już komunikaty były przez radio, że Niemcy zdradziecko napadły na Polskę, podawano takie komunikaty, które bardzo dziwnie brzmiały – Halo, halo! Uwaga, uwaga! Koma 23 nadchodzi! Po jakimś tam czasie mówili: – Koma 23 przeszedł. To znaczy, że samoloty nadeszły, potem odleciały. Pamiętam te komunikaty nadawane.
I pojechaliśmy na rowerach z Leszkiem do Wiązowny. Patrzymy, a przed karczmą w Wiązownie wystawiony jest głośnik radiowy i tłum letników i mieszkańców słuchają przemówienia prezydenta profesora Ignacego Mościckiego. Prezydent przemawiał, mówił właśnie: że w nocy Niemcy zdradziecko napadły na Polskę, bez wypowiedzenia wojny; że boje krwawe się toczą; że wojska polskie się bronią, nie odstępują, ale przewaga jest olbrzymia w sprzęcie wojskowym, w samolotach, czołgach, tak że sytuacja jest ciężka, ale liczymy na naszych sojuszników, Francję i Niemcy, którzy mają z nami pakt i zapowiedzieli, że natychmiast przystąpią do ataku na zachodzie na Niemcy. Oczywiście nie przystąpiły i nie było... bo sami nie byli w stanie, w tym czasie armia niemiecka była najsilniejszą armią na świecie i najnowocześniejszą.
Drugiego września ciężarowym, wojskowym samochodem przyjechał wujek z moim ojcem zabrać nas do Warszawy. Był to wielki błąd, ponieważ właśnie w Emowie pozostało część letników i nie wiedzieli, co to wojna w 1939 roku. Tam była cisza, spokój, nie widzieli Niemca. A my przeżyliśmy gehennę. Wychodziliśmy spod dwóch zburzonych domów, wyciągali nas spod gruzów. Cudem ocalałem z mamą. Przyjechaliśmy na Żoliborz. Już po drodze z samochodu widziałem niektóre palące się, dopalające się domy na Grochowie i na Marszałkowskiej. Pamiętam taki jeden dom, na który zawsze zwracałem uwagę, jak jechaliśmy tramwajem: na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej był dom, w którym na dole był nowoczesny, piękny, o dużych wystawach, sklep z damskimi futrami, a w wystawie stał olbrzymi niedźwiedź. To była dla mnie atrakcja, stąd pamiętam. Teraz, jak jechaliśmy na Żoliborz ze wsi, dom był spalony, zburzony, tylko dogasały, dopalały się szczątki. To były pierwsze zniszczenia, jakie widziałem, jadąc na Żoliborz. Dotarliśmy szczęśliwie, okazało się, że w mieszkaniu naszym wyleciała tylko jedna szyba. Żoliborz nie był wtedy jeszcze bombardowany tak ostro.
Zaczęły się przygotowania do tych czasów wojennych, bo już było wiadomo, że nie obronimy się. A jeszcze otrzymaliśmy wiadomość któregoś dnia (ale to było w późniejszych dniach), że Rydz- Śmigły z armią polską i sowiecką idzie na pomoc Warszawie. Wielka radość, że Rosjanie nam pomogą i razem do walki... Na drugi dzień dowiedzieliśmy się, że Rosjanie przeciwnie – uderzyli nam w plecy, zaatakowali i jesteśmy bezbronni wobec tak potężnych dwóch przeciwników, wrogich państw. Jeszcze broniła Warszawy polska, tak zwana, brygada pościgowa, specjalnie wydzielona grupa samolotów myśliwskich, kilka dywizjonów, które stacjonowały na lotnisku w Zielonce. Te samoloty, ci lotnicy bronili Warszawy. Bronili Warszawy na samolotach wielokrotnie gorszych, wprawdzie dobrych, ale były one dobre w latach trzydziestych, a nie w 1939 roku. Niemcy natomiast mieli nowoczesne samoloty, najnowocześniejsze messerschmitty, heinkle, dorniery, inne. Ale mimo to nasi piloci byli tak wspaniale wyszkoleni, że na przykład jeden z naszych pilotów, a późniejszy mój serdeczny przyjaciel, nieżyjący już generał Stanisław Skalski, zestrzelił sześć samolotów niemieckich na tym starym samolocie polskim. Tacy artyści byli rzeczywiście – nasi piloci. I wielu innych tak walczyło bohatersko.
To był okres, kiedy były wydawane polecenia, aby na przykład mieszkańcy wykopywali rowy przeciwlotnicze. Więc wzdłuż całej ulicy Krasińskiego, od klasztoru zmartwychwstanek do placu Wilsona kopaliśmy takie skosem idące rowy przeciwlotnicze. Dalej – było polecenie... sprzedawane były specjalne taśmy papierowe, takie jak do toalety, ale to był grubszy papier, i polecano zaklejać okna na krzyż. Wszystkie okna w mieszkaniach we wszystkich domach, bo to miało uchronić szyby w razie wybuchów bomb i tak dalej. Dalej – było polecenie, nie wolno było palić światła tak jak teraz, tylko musieliśmy zasłony na wieczór zasłaniać, czarne zasłony z papieru, a na klatkach schodowych i samochody miały pomalowane lampy na kolor granatowy, tak że troszeczkę widać było światło, ale minimalnie. Tak że od razu się zrobiła taka atmosfera smutnej wojny.
Po kilku dniach przyjechali znów do nas: ojciec już z wojska, a stacjonował na Jagiellońskiej i wujek z ulicy Konwiktorskiej, wujek był czołgistą. Przyjechali samochodem: zabierają nas do Śródmieścia, do wujków naszych, którzy mieszkali na Emilii Plater pod czternastym. Dlaczego? Dlatego, że tam będzie bezpieczniej, bo centrum będzie lepiej bronione. Wojskowi! Doświadczeni wojskowi! Ja już wtedy protestowałem, ale kto mnie słuchał... Przejechaliśmy na Emilii Plater, w tym mieszkanku małym, bo to jest sąsiedztwo tego Bogdana, dwa małe pokoiki. Było nas cztery rodziny w tym mieszkaniu, każda rodzina miała dwoje dzieci. Ja byłem jeden. Spaliśmy na podłodze, ale miało być bezpiecznie. Tymczasem zaczęły się straszne bombardowania. Właśnie w tym rejonie najwięcej Niemcy bombardowali. Nie przerywali nalotów, odlatywały jedne samoloty, przylatywały następne.
I wciąż to wycie tych samolotów. Bo samoloty nurkujące, tak zwane sztukasy, miały specjalne takie alarmowe jak gdyby jakieś syreny, które włączały się, jak one pikowały. To było takie wycie straszne, jak kilka czy kilkanaście tych samolotów, a każdy miał po dwie te syreny. To było coś potwornego, głowa pękała. Okropne. Zaczęła się straszna rzeź. Pewnego dnia była jakaś przerwa, godzinna może, w ciągu tych nalotów, wszyscy byliśmy w tym mieszkaniu wujków. Raptem zaczęły bić pociski, artyleria, znaczy działa artyleryjskie. I one trafiały prosto w to maleńkie podwóreczko. Tylko nie w tę ścianę, na której my mieszkaliśmy, a w tę od strony ulicy. Ta część domu została całkowicie zburzona, zginęło wielu mieszkańców. Na podwórku gruz sięgał ponad dwa metry. Ja pamiętam, z babcią stałem w korytarzu na klatce schodowej, to rzucało nas do góry, dosłownie, od tych wybuchów, a wybuchów było chyba z piętnaście albo więcej. Tyle pocisków uderzyło w to maleńkie podwórko. Straszne rzeczy się działy.
My szczęśliwie ocaleliśmy wszyscy. Wujek tylko był ranny, bo odłamek bomby ugodził go gdzieś w bok rykoszetem. Przeżyliśmy, ale natychmiast wyciągnięto nas spod gruzów, ekipy ratunkowe. Mama i ciocia zadecydowały: uciekamy z tego domu, bo tu już nie można mieszkać, a tym bardziej nie ma się, gdzie schować. I przeszliśmy do domu na Emilii Plater numer siedem; tam mieszkali kuzyni wujka tego, u którego mieszkaliśmy do tej pory. Niestety, oni zajmowali małe mieszkanko, mały pokoik z małą kuchenką, więc nawet nie mogliśmy tam wejść do nich. Tam mama mogła herbatę, wodę zrobić. Zaczęliśmy mieszkać w bramie od ulicy, po prostu w bramie. Taka była mała klatka schodowa, tam trzy schodki były. To pamiętam, że do upadku Warszawy przesiedzieliśmy na tych kamiennych schodkach. Który to był wrzesień, już nie pamiętam w tej chwili, w każdym bądź razie pod koniec obrony Warszawy była taka przerwa w nalotach w ciągu dnia około południa.
Ja wyszedłem bez pozwolenia mamy na ulicę i poszedłem w kierunku kościoła na Emilii Plater, tam jest kościół Świętej Barbary. Zauważyłem, że podjeżdżają na teren kościoła, na teren ogrodu kościelnego naokoło kościoła, tabory wojenne, wojskowe polskie. To znaczy wozy z końmi, ciągnione przez konie. Tam były: i broń, i amunicja, i karabiny, i działa. Jednym słowem setki koni, setki wozów zapchało cały teren wokół tego kościoła. Wszyscy jak śledzie – i ludzie, i żołnierze, i konie. Potem wróciłem do domu i po chwili słyszymy straszne salwy artyleryjskie. Gdzieś biją, ale na szczęście nie w nas. Okazało się, że Niemcy, samolot obserwacyjny niemiecki zauważył te kolumny jadące do kościoła i od razu dał sygnał. I artyleria niemiecka prosto w ten kościół i w tych żoł... Ja tam poszedłem później. Czegoś takiego w życiu już nie widziałem. Masakra. Krew płynęła ulicą jak rzeka. Wypływała z tego ogrodu. Wielu zabitych żołnierzy, prawie wszyscy zabici. Konie jeszcze drgające, drgające sylwetki tych żołnierzy... Coś potwornego.
Straszna tragedia. To był taki największy z ataków na tej ulicy przed upadkiem Warszawy. Zapomniałem powiedzieć, że wtedy, kiedy byliśmy już na Emilii Plater siedem, byliśmy akurat na klatce schodowej tego małego mieszkanka kuzynów moich wujków. Mama tam jakąś herbatę gotowała czy coś i w tym czasie ten nalot był straszny i padły bomby, ten dom został zburzony. A ja z mamą ocalałem w takim przejściu z drzwi wychodzących na klatkę schodową do przedpokoju. Oboje z mamą staliśmy, a obok mnie stała dziewczynka w moim wieku z rodzicami – ojciec był policjantem. Ona stała przy mnie i zginęła. Oni zginęli przysypani gruzem. My też byliśmy do połowy przysypani gruzem, ale znów mieliśmy szczęście, ocaleliśmy z mamą, wyciągnęli nas z tych gruzów. To było takie ostatnie tragiczne przeżycie na Emilii Plater. Potem okazało się, że jest zawieszenie broni, Niemcy przestali bombardować.
Już latały samoloty tylko takie obserwacyjne nad Warszawą. Wyszedłem na ulicę i co widzę: na prawo palącą się, dopalającą się Politechnikę na Polnej, widać było dokładnie; naprzeciwko trzy domy zburzone (w tej chwili odbudowują te domy), na jezdni leżało kilkanaście zabitych koni. Ludzie z nożami klęczeli na tych koniach i wykrawali kawały mięsa, bo nie było środków zaopatrzenia; inni polowali na gołębie w taki sposób, że na sznurkach pętle były zrobione i kładli te sznurki na środku jezdni, rzucali okruchy – jak gołąb wchodził, pociągali, pętla się zamykała i w ten sposób gotowali sobie rosół z gołąbków. Nie było zaopatrzenia, sklepy były pozamykane, nie było nic, nie było mydła, nie było wody. Tragedia. Opuściliśmy wujków i wybraliśmy się pieszo na Żoliborz. Niestety, nie było żadnej komunikacji. Dotarliśmy do domu i w domu znów okazało się: pół szyby zbite. A ojciec – wojskowy! – wysłał nas na rzeź.
Zaczęła się okupacja, ale jeszcze wojska niemieckie nie wkroczyły do Warszawy. Był okres tak zwanego rozejmu, trwał on chyba około siedmiu, ośmiu dni. Władze miasta miały polecone, żeby w tym czasie oczyścić z gruzów ulice, jezdnie, żeby wojsko mogło wchodzić swobodnie, żeby żołnierze składali broń w określonych miejscach i maszerowali do punktów, gdzie będą do obozów jenieckich kierowani. Za naszym domem, na Krasińskiego dwadzieścia, tu gdzie w tej chwili jest ulica Popiełuszki, stała artyleria polska, jakieś osiem czy dziesięć dział. Te działa zostały. Zostały tylko wymontowane zamki, żeby Niemcy nie mogli korzystać z tych dział, gdzieś były zakopane prawdopodobnie. Ale zostało mnóstwo broni: karabiny, pistolety, ładownice, amunicja. Nawet dubeltówki piękne pamiętam, inkrustowane kością słoniową. Ktoś oddawał, ludzie oddawali.
Jednym słowem, mnóstwo tego było. A nas grupa duża chłopców w moim wieku, postanowiliśmy zbierać tą broń, żeby ją uratować przed Niemcami, bo jeszcze będziemy walczyli przecież, nie kapitulujemy. Zbieraliśmy tę broń, wkładaliśmy, nie było w co, to wkładaliśmy w szynele wojskowe, których było bardzo dużo, bo wojsko zostawiło. Zawijaliśmy w szynele i odnosiliśmy do punktu takiego tu, gdzie jest teraz hala targowa przy Potockiej, tam jest zajezdnia autobusów. I my tam zakopywaliśmy tą broń, ona tam leży do dziś. To znaczy już tam śladu pewnie nie ma, bo rdza ją zjadła. Ale nie było możliwości, żeby się do niej dostać za okupacji, bo tam stacjonowała jednostka wojskowa i nie byliśmy w stanie. Ale całą tę broń, oprócz tych dział oczywiście, wynieśliśmy tam, zakopaliśmy. Niektórzy koledzy sobie tam pozabierali po jednym pistolecie.
I wydarzyła się przy mnie znów tragiczna historia. We trzech staliśmy za domem przy tych działach: dwaj koledzy (nie będę mówić ich nazwiska), Jurek i Zbyszek, i ja. Staliśmy, oni się bawili pistoletami, jeden miał rewolwer w ręku, drugi miał rewolwer, że to jak kowboje strzelali, mierzyli do siebie. Ja mówię: – Uspokójcie się, bo może... – Nie ma, naboje wyjęliśmy, tak że nic nie ma. I jeden z tych kolegów wycelował w zabawie w serce drugiego, nacisnął cyngiel… Kula była w lufie. Zabił go na miejscu. Pierwsza śmiertelna ofiara wojenna w naszym domu. Rozpacz była wielka, to był jedyny syn. Pogrzeb na Powązkach się odbył, wszyscy mieszkańcy naszej kamienicy poszli na pogrzeb. Bardzo przykre. Początek okupacji. Zaczęły się sprawy organizowania żywności. Bo co robić dalej? Nie ma pracy, nie ma środków do zdobywania pieniędzy, a coś trzeba robić.
Sprzedawali wszyscy, co mieli do sprzedania: obrazy, porcelanę, srebro. Na przykład mój ojciec poszedł do dentysty i kazał sobie wyjąć mostek – miał złoty. Sprzedał ten mostek i za to pojechał na wieś, i przywiózł tak zwanej rąbanki parę kilogramów. Mieliśmy przez jakieś dwa tygodnie co jeść. Chłopi ze wsi przywozili furmankami w nocy ziemniaki. Każdy kupował, co mógł, po dwa metry, po trzy metry, żeby na całą zimę już starczyło. Do piwnicy się znosiło i jedliśmy wciąż placki kartoflane, jakieś kluski, pyzy. W kółko to samo. Pamiętam, że przyjeżdżał spoza Warszawy piekarz, przywoził piękne, wspaniałe pieczywo, jeszcze gorące chleby. Ślina spływała na język, jak się na to patrzyło. On to przywoził karetą, piękną ślubną karetą. Nie miał innego wozu, tylko karetę. Przy tej karecie ustawiały się setki mieszkańców i oczywiście wszyscy kupowali, on zaraz jechał po następny transport. Tak byliśmy zaopatrywani.
W tym czasie, kiedy zaczęła się okupacja, w dowód dziękczynienia Matce Boskiej za uratowanie naszego domu, że nie został zburzony, że mieszkańcy przeżyli, właśnie z inicjatywy mieszkańców pobudowano kapliczkę. Na wprost okien naszego mieszkania notabene. Kapliczka była piękna, ona do dziś tam jest, zbudowana jak gdyby ze skał, imitacja skał, na tle tych skał stoi Matka Boska. Bardzo ładnie zrobiona. Ocalała przez całą wojnę i ocalała przez powstanie, i do dzisiaj się tam modlą. W dniach jakichś okropnych łapanek, rozstrzeliwań na ulicach, mieszkańcy się modlili, przeważnie kobiety zresztą. Modlili się o ocalenie i dziękowali za ocalenie. W pierwszych tygodniach okupacji, kiedy już Niemcy wkroczyli do Warszawy... A samo wkroczenie do Warszawy, byłem świadkiem, bo jako chłopak trzynastoletni wszystko mnie interesowało, więc jak się dowiedzieliśmy, że Niemcy dzisiaj wkraczają, to zaraz z kolegami pobiegliśmy na ulicę Słowackiego. A działo się to na wprost ulicy Suzina, tam stanęliśmy i czekaliśmy na wojska, które maszerowały od Bielan.
Wyglądało to w ten sposób, że, pamiętam, pierwsi oficerowie jechali na koniach, w hełmach, a za nimi piechota szła. I to ciekawe, bo Niemcy chodzili trójkami, a nasze wojsko chodziło czwórkami, więc zupełnie inaczej to wyglądały te kolumny. Ale na co zwróciłem uwagę już będąc trzynastoletnim smykiem: jak ci żołnierze są ubrani i jaką broń mają przy sobie. Wszyscy byli w butach z cholewami, a nasze wojsko chodziło w kamaszach i owijacze miało. Te okropne owijacze, które się rozwijały i żołnierz w biegu musiał na supeł wiązać. Bardzo niepraktyczne to było, ale nie było pieniędzy prawdopodobnie, buty kosztowały. Wszyscy Niemcy mieli te buty z cholewami, tak zwane saperki. Wszyscy mieli plecaki bardzo przyzwoite ze skóry cielęcej i każdy Niemiec miał maskę gazową. U nas nie wszyscy żołnierze mieli maskę gazową. Dalsze kolumny, już jechały samochody, a więc była to armia zmotoryzowana. Wypełnione ciężarówki żołnierzami siedzącymi na ławkach i tych samochodów jechały dziesiątki, olbrzymie ilości. Niektóre ciągnęły działa, armaty. Konnicy nie było. Były takie małe oddziały, ale Niemcy w zasadzie konnicy... Bo już to była nowoczesna armia.
Tyle widziałem, cały dzień stałem do wieczora i przyglądaliśmy się. Dużo jechało motocyklistów. Oni jeździli wokół tego idącego wojska, oni objeżdżali, tak jakby to jakaś ochrona była. Motocykle z koszami i na koszach były ustawione karabiny maszynowe. Tak się odbyło wkroczenie Niemców do Warszawy. I zaczęły się robić już takie małe porządki w Warszawie. To znaczy, już pierwsze tramwaje ruszyły, już woda popłynęła, początkowo nie było światła, więc produkowane były tak zwane karbidówki. Okropne lampy, bo to gaz wydzielało trujący i światło było okropne, ale my też mieliśmy w pokoju karbidówkę przez kilka miesięcy. Pomaleńku otwierano sklepy. Na placu Wilsona, tu gdzie teraz jest Empik, był sklep niemiecki ? Meinla [0:44:38], gdzie Niemcy tylko kupowali. Wszystkie najlepsze towary mieli, a nam sprzedawano na kartki, Niemcy wprowadzili kartki. Na kartki sprzedawano razowy chleb, który, mówiło się, że to jest z gliny robiony, bo nie miał smaku chleba. Sprzedawali wódkę; bardzo chętnie sprzedawali, żeby rozpijać naród. I właściwie chyba niewiele więcej. Cukier jeszcze był, o ile pamiętam, na kartki.
I tak się zaczęło normalizować życie. Otwierane były szkoły, ale tylko podstawowe – gimnazja zlikwidowane, licea zlikwidowane, wyższe uczelnie też. Zaczęły działać tajne komplety. Ja, ponieważ skończyłem dawno już szkołę powszechną, ale nie było co robić, ojciec mnie skierował jeszcze raz do szkoły powszechnej, do siódmej klasy. Chodziłem niecały rok do tej siódmej klasy, ale później ojczulkowi udało się mnie przyjąć do szkoły, pierwszej zawodowej szkoły mechanicznej imienia Konarskiego na ulicy Sandomierskiej na Mokotowie. Chodziłem przez całą okupację... trzy lata pełne jeździłem z Żoliborza tramwajami, wielokrotnie łapanki były. Ja tu chciałem nawet pokazać – to są moje niemieckie legitymacje szkolne z tamtych lat, odpisy legitymacji, po polsku i po niemiecku pisane. I te legitymacje w pewnym sensie broniły nas przed łapankami. A oryginały Pan ma? Mam. Bardzo ciekawe. Mam. Zacząłem uczęszczać do tej szkoły mechanicznej. Ale zaczęły się tworzyć już grupy bojowe, powstawały organizacje podziemne, konspiracyjne, rozpoczynające walkę z okupantem.
Pierwszą taką akcją, straszną zresztą w skutkach, był w restauracji, w knajpie tak zwanej, w Wawrze: dwóch prostych, pijanych bandziorów polskich w głupi sposób zabiło żołnierza niemieckiego. Niemcy w odwet za to wyciągnęli z wszystkich domów w Wawrze mężczyzn, w tym mojego wujka, i rozstrzelali na cmentarzu wszystkich. Wujek ocalał, niech pani sobie wyobrazi! Był jeden jedyny, opisany jest w kilku książkach. Kiedy strzelali, wujek jakoś sprytnie tak stanął, że schował się za któregoś, przed nim stojących i nie był nawet ranny. Ale przewrócił się i ci nieżyjący przykryli go. Później Niemcy chodzili i dobijali jeszcze żyjących, i stanęli nad wujkiem. Ale on wstrzymał oddech, oczy miał zamknięte i czekał, że za chwilę zginie. Niemiec rozmyślił się, nie strzelił, poszedł dalej. Uwierzył, że nie żyje. Później w nocy wujek jakoś się... Ocalał. Niedawno umarł, cztery lata temu. Jednym słowem, za ten głupi mord niemieckiego żołnierza zginęło ponad trzystu mężczyzn. To była wielka rzeź. I od tego momentu naród, a szczególnie warszawiacy, byli oburzeni zarówno wyczynem tych pijanych, ale również i tym mordem na tylu mieszkańcach za tego jednego żołnierza. Nie było żadnego sądu, dochodzenia.
Zaczęły wtedy masowo powstawać organizacje podziemne. Pamiętam, bo akurat koledzy z mego podwórka byli jednymi z pierwszych. Ja jeszcze nie, bo jeszcze ze mną nie chcieli rozmawiać, jeszcze za młody byłem. Ale ci, co już mieli po piętnaście, szesnaście lat, już wstępowali. Kilku moich kolegów, Wiesław Raciborski z mego podwórka, późniejszy główny kwatermistrz zgrupowania „Parasol”, zmarł cztery lata temu, żył do tej pory. Następnie Eugeniusz Koziarski, „Jeremi”... Jeremi Przybora... co ja mówię! „Jeremi” Ostrowski! To był jego pseudonim: Jeremi. On przyjął funkcję dowódcy tej grupy. I tak powstały Szare Szeregi na Żoliborzu. Czyli dawni, przedwojenni harcerze, do których i ja należałem. Zaczęły powstawać te Szare Szeregi, było ich coraz więcej, coraz więcej, tworzyły się już oddziały, tworzyły się zgrupowania, zaczęło się szkolenie. No i powstał taki, najpierw pod nazwą PET, się nazywał ten pierwszy oddział, który zaczął wykonywać nawet wyroki na volksdeutschach oraz na gestapowcach. W późniejszych już latach, kiedy ta walka okrzepła, kiedy Armia Krajowa stała się największą armią podziemną na terenie całej Europy – nie było tak zorganizowanej armii jak Armia Krajowa – i wtedy, kiedy już zaczęły tak poważnie działać oddziały Armii Krajowej, zaczęto wykonywać wyroki na Niemcach.
Był taki największy z wyroków, który najgłośniejszym echem odbił się w całej chyba Europie, a może i na świecie, był w Czechosłowacji dowódca SS, generał Kutschera, morderca w wielkiej skali. Konspiracja czeska usiłowała go zlikwidować, ale nie udało się. Przeniósł się z Czechosłowacji do Polski, do Warszawy i tu zajęły się nim nasze oddziały AK, a konkretnie oddział „Parasola” i w tym ci moi koledzy właśnie z podwórka wszyscy: Marian Senger, „Lot” Pietraszkiewicz, którego tablica pamiątkowa jest do dzisiaj umieszczona na Słowackiego, na budynku frontowym, jeden budynek przed strażą ogniową. Widać tą tablicę, opisana jest jego postać, nazywał się Leon Pietraszkiewicz i był dowódcą zamachu na tego generała Kutscherę. Wywiad, kontrwywiad akowski wyśledził, że on wyjeżdża z pałacyku w alei Róż, wjeżdża w Aleje Ujazdowskie, skręca w lewo i jedzie gdzieś dalej w kierunku – ale tego już ja nie wiem po prostu – prawdopodobnie jeździł do Arsenału, gdzie było więzienie, albo na Pawiak. W każdym bądź razie tą trasą i wiedziano już, o której godzinie.
I postawiono tam łączniczkę, ona żyje do dziś, chyba miała pseudonim Kama, ale nie wiem, czy się nie mylę. I ona stała na rogu alei Róż i Alej Ujazdowskich. I kiedy miała zobaczyć, jak wychodzi Kutschera ze swoim adiutantem, podchodzi do samochodu, to wyjmowała chusteczkę białą, wycierała niby nos. A już kolega stojący dalej, na rogu Piusa i Alej, znów chusteczką dawał znak trzeciemu koledze, który siedział (dwóch kolegów) w samochodzie osobowym – zabranym Niemcom notabene – oni byli już tam z automatami, z pistoletami. Ich zadaniem było na ten sygnał wyjechać w Aleje Ujazdowskie, skręcić w lewo i zderzyć się czołowo z samochodem Kutschery. Dwóch największych kozaków było. Jeden z nich jeszcze żyje do dziś. Jeden miał pseudonim... ojej... on miał dwa metry wzrostu, a nazywaliśmy go... nie Milimetr, ale coś w tym rodzaju... Kruszynka – o! – Kruszynka.
I kiedy ona dała znać i oni wyjechali powoli w Aleje, zobaczyli, że już jedzie Kutschera, więc szybko dodali gazu i jadąc, tak skierował się, że czołowo się zderzył. Wyskoczyli obaj natychmiast z samochodu i zastrzelili zarówno Kutscherę, kierowcę i adiutanta. Ale jeszcze w ogniu strasznej lawiny pocisków (bo Niemcy byli we wszystkich oknach, strzelali i kilku naszych zginęło), jeszcze musieli legitymacje im wyjąć, bo musieli mieć dowód, że on zginął. Wyjęli tę legitymację, z powrotem do samochodu, jakoś go odczepili od tego samochodu sczepionego z niemieckim, ruszyli, zabrali rannych kolegów. A ranny został właśnie „Lot”, dowódca tej akcji, ciężko ranny w brzuch, zmarł po trzech dniach. Później, mój serdeczny kolega, który mieszkał ze mną przez ścianę, Marian Senger się nazywał (był dwa lata ode mnie starszy, ale przyjaźniliśmy się od piaskownicy), zginął, też ranny w brzuch, po trzech dniach w szpitalu zmarł. I dwóch, którzy drugim samochodem osobowym jechali, niemieckim.
Pojechali na Pragę zawieźć rannych do Szpitala Przemienienia Pańskiego bodajże, koło kościoła Świętego Floriana ten szpital. Tam ich zostawili, z trudnościami, bo lekarze bali się ich przyjąć, ale w końcu przyjęli na krótki okres. I oni z fantazją, zamiast mieć trochę rozumu, zostawić ten samochód gdzieś tam na bocznej ulicy, rozstać się i każdy osobno do domu uciekać, to nie, oni musieli honorowo samochodem pojechać na Bielany i odstawić go do garażu tajnego. Oczywiście na moście Kierbedzia zaraz ich Niemcy w obydwie strony wzięli w ogień. Nie mieli innego wyjścia, skoczyli z mostu do Wisły. Do dziś tam jest tablica w tym miejscu na moście, gdzie pisze, że w tym miejscu oni skoczyli. No, zostali zastrzeleni, bo Niemcy strzelali z kilkudziesięciu automatów do wody do nich. Tak zginęli, niepotrzebnie zginęli. To już była taka niepotrzebna akcja. To była jedna z najgłośniejszych akcji.
Później były akcje kolejne – na komendanta Pawiaka, wielkiej skali morderca, który wielu... notabene zamordował tego mego wujka, który przyjeżdżał po nas do Józefowa, nas zabierał. Przyszli po niego, on już pracował, już działał w Armii Krajowej, szkolił jako zawodowy oficer. Ostrzegli go, koledzy wiedzieli, że gestapo po niego przyjdzie. Mieszkali na Konwiktorskiej, miał żonę i dwoje małych dzieci. Mimo że wiedział, że przyjdą, nie zdecydował się uciekać, bo bał się o żonę i o dzieci. Wolał zginąć sam, ale żeby oni ocaleli. I tak się stało. Przyszli po niego, zabrali go na Pawiak i po dwóch tygodniach wywieźli go z grupą innych, i rozstrzelali go w Palmirach. Leży w Palmirach do dzisiaj. Tak że dzieci nie znały właściwie swego ojca. Takie były zamachy. Ale tego komendanta Pawiaka szybko rozszyfrowano, kontrwywiad się dowiedział, że on mieszka na ulicy Litewskiej i zaczęto obserwować. Okazało się, że on codziennie, regularnie o tej samej porze rano wychodzi z psem, wilczurem, który notabene był tak szkolony, że rzucał się na więźniów na Pawiaku.
I dwóch żołnierzy AK, uzbrojonych, kiedy on tylko wyszedł, podeszli do niego, powiedzieli mu po niemiecku wyrok, jaki otrzymał, zastrzelili go i zaczęła się strzelanina. Obstawa była akowców: od strony Polnej stało dwóch żołnierzy uzbrojonych, od strony Marszałkowskiej dwóch i jeszcze jeden naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, tu gdzie dzisiaj jest szpital dziecięcy, stał w bramie z futerałem na skrzypce. Kiedy nadjechał tramwaj i zaczęło wyskakiwać wielu Niemców i przejeżdżał motocykl z karabinem maszynowym, tenże chłopiec z futerałem otworzył futerał i wyjął nie skrzypce, ale automat i zaczął rąbać. Zastrzelił tych Niemców motocyklistów i wielu tych Niemców, którzy wyskoczyli z tramwaju, i bardzo ułatwił ucieczkę. To była tak udana akcja, że w niej nie zginął nikt poza Niemcami. Już nie będę opowiadał, wiele tych akcji w czasie okupacji było.
W styczniu 1943 roku zaproponowano mi, koledzy moi, harcerze z mojej drużyny – już miałem piętnaście lat, więc się nadawałem – zaproponowali mi, żebym wstąpił do Armii Krajowej. Oczywiście natychmiast się zgodziłem i wstąpiłem. Składałem przysięgę, pamiętam, wieczorem w dniu nawet moich imienin, tak się złożyło. Przyjąłem pseudonim Jarema, którym się do dzisiaj posługuję, i zostałem członkiem sekcji w 2 Batalionie Szturmowym w zgrupowaniu – to było wstępne zgrupowanie... w tej chwili mi wyleciało znów, bo tam bardzo krótko byłem... W każdym razie zostałem przyjęty, złożyłem przysięgę, stałem się żołnierzem Armii Krajowej. Później przeszedłem do zgrupowania „Leśników”, gdzie dowódcą moim był pułkownik Szypowski przez cały okres powstania warszawskiego i okupacji. Ja za okupacji już byłem tam żołnierzem właśnie tego zgrupowania. To był oddział zaopatrzenia zbrojnego Armii Krajowej, oni produkowali po prostu broń. Były takie narzędziownie, w których produkowano broń. Między innymi była taka wytwórnia broni na Długiej, druga była na Świętojerskiej. Bardzo dużo broni wtedy produkowano, granatów i tak dalej.
Zaczęło się szkolenie. Dowódcą naszym został mój imiennik, Janusz Rybakiewicz, ten, którego później zastrzelono i wisiał na Lesznie, na początku opowiadałem. Ale to też z jego winy, z fanfaronady, bo on sobie zrobił książkę, którą tak zrobił, że w środku mógł rewolwer trzymać, otwierała się jak pudełko. Na ulicy został zatrzymany przez żandarmów, wzięli tą książkę do ręki, otworzyli: rewolwer. Zabrali go, następnego dnia już nie żył. Potem go powiesili tam przed tym. Zginął ten dowódca... Proszę powiedzieć, gdzie powiesili. Bo jak Pan opowiadał poprzednio, to jeszcze nie było nagrywane. No więc Janusz został aresztowany, był torturowany, to dowiedzieliśmy się, w kazamatach gestapo na ulicy Szucha, po czym go rozstrzelano i wraz z pięćdziesięciu innymi więźniami, których Niemcy w gazetach opisywali, w tym szmatławcu „Kurierze Warszawskim”, że to byli komuniści, pięćdziesięciu komunistów. To najprawdopodobniej nie byli komuniści, tylko po prostu mieszkańcy Warszawy wyłapani w łapankach ulicznych.
Wszystkich pięćdziesięciu zastrzelono i powieszono – wisieli, taki show zrobili, pokaz, żeby nastraszyć warszawiaków, żeby nie występowali przeciwko Niemcom. Byłem tam, widziałem, poznałem tego mego dowódcę Janusza Rybakiewicza. Po jego śmierci dostaliśmy nowego dowódcę, później wykładowcę, który został szybko... to był plutonowy podchorąży. Uczono nas najpierw od karabinu. Pamiętam jak dziś, że dla nas to była czarna magia, a nazywało się to, pamiętam do dzisiaj: „karabin jest to broń palna, powtarzalna, czterotaktowa, pięciostrzałowa i zaczyna się od lufy, od lotu, kończy się na zamku...” Jednym słowem, na pamięć się tego uczyliśmy, potem się uczyliśmy obsługiwać pistolety, a na końcu granatniki. Niestety, granatników nie było, więc tylko z rysunku się uczyliśmy, jak on wygląda, jak się go obsługuje. Potem braliśmy udział w akcjach, w tak zwanym małym sabotażu, a więc zrywaliśmy flagi niemieckie wieczorami, jak się udało gdzieś tam na dworcu czy jakimś budynku niemieckim, wybijaliśmy szyby w sklepach niemieckich.
Na przykład pamiętam, że raz u fotografa byłem, wisiały zdjęcia niemieckie, na Starym Mieście, to wybijaliśmy szyby u tego fotografa, bo tam wisiały niemieckie zdjęcia. I tego typu. Malowanie na murach. Jeśli chodzi o nasze działania przeciwko okupantowi, to do takich działań jeszcze można zaliczyć, i to tutaj na Żoliborzu, mianowicie na ulicy Krasińskiego pewnego dnia zaobserwowaliśmy skrzypka stojącego pod gmachem pod numerem szesnaście. Ten skrzypek stał przodem, czyli tyłem do publiczności, a przodem do muru i grał na skrzypcach. Kontrwywiad AK doniósł, że jest to szpicel niemiecki, współpracownik gestapo, volksdeutsch i że należy go zlikwidować. Wybrani zostali dwaj koledzy, którzy mieli już doświadczenie w takich sprawach, i kilku, czterech bodajże nas było, jako obstawa. To się działo w dzień. Podeszliśmy, to znaczy ci dwaj koledzy podeszli do niego, my byliśmy po drugiej stronie ulicy, obserwowaliśmy, czy nie idą Niemcy.
Oni podeszli, podnieśli mu ręce do góry, zabrali mu te skrzypce, odstawili na bok i zrewidowali go, i wyjęli mu legitymację niemiecką, z niemieckim orłem, z Hakenkreuzem tak zwanym, w której pisało, że jest to volksdeutsch, współpracownik gestapo. Przeczytali mu wyrok Komendy Głównej AK i został zastrzelony. Podobno on już miał na rozpracowaniu wielu chłopców z organizacji, z AK, działających na Żoliborzu, bo takie było jego zadanie, że stał i obserwował, gdzie wchodzą, skąd wychodzą i tak dalej. To była jedna z wielu akcji, które miały miejsce na Żoliborzu. Była jedna z akcji, do dzisiaj głośna, a nawet opisywana i nawet fragment jej był nagrany w jednym z filmów... „Zapomniane piosenki” bodajże był taki film [„Zakazane piosenki”], otóż grupa kolegów i to moich kolegów, tych z podwórka, o których mówiłem, a żołnierzy „Parasola”, mianowicie: Wiesław Raciborski, Genek Koziarski, „Jeremi” Ostrowski i jeszcze kilku, w sposób perfekcyjny, fachowy podłączyli się do głośników – tych tak zwanych szczekaczek, jak my nazywaliśmy, na ulicach – na placu Wilsona, tu gdzie obecnie jest przystanek autobusowy.
Przeciągnęli kable do najbliższego mieszkania, ale tak to było zrobione, że ten kabel nie wisiał, nie widać go było (specjalny technik, fachowiec to robił) i z mieszkania nagrali komunikat. Najpierw puścili płytę z hymnem polskim „Jeszcze Polska nie zginęła”. Ludzie oszaleli! Raptem z głośników niemieckich hymn polski! Zatrzymali się również przechodzący Niemcy. Nie rozumieli polskiego, ale zobaczyli, że ludzie stoją na baczność, pozdejmowali czapki, kapelusze, więc się przestraszyli i uciekli ci Niemcy. I po odegraniu hymnu zaczął się komunikat. I właśnie odczytywał go jeden z tych kolegów, mówiąc o sytuacji na frontach, o tym, że Niemcy już są bici na wschodzie, bici na zachodzie, że wolność się zbliża, nie upadajmy na duchu – tego typu. To trwało jakieś dziesięć minut to przemówienie i zakończone było znów, o ile pamiętam, już nie hymnem, a „Warszawianką”. No i ludzie oszaleli. Zaczęli rzucać kapelusze do góry: „Niech żyje Polska!”. Podniosło to ludzi na duchu. Niemcy nie znaleźli tych, którzy to zrobili. Na pewno było śledztwo, ale nie trafili na nikogo.
Drugi raz po dwóch miesiącach identyczna akcja została wykonana na placu Krasińskich. A czy Pan był świadkiem tego pierwszego? Ja nie, bezpośrednim nie, akurat nie przechodziłem w tym momencie, ale koledzy, którzy brali w tym udział, natychmiast po tym mi się pochwalili, opowiedzieli mi. Tak że już wiedziałem od razu wtedy, że to miało miejsce. Potem się ta sprawa stała po wojnie głośna, do dziś zresztą. Tak że była to też jedna z akcji sabotażu. A to drugie wydarzenie? To było na Krasińskiego, identyczna akcja. Tak samo komunikat, hymn polski, tak samo po zakończeniu melodia, chyba to „Warszawianka” była. I tak samo tłumy ludzi ogarnięte radością, szałem. To też była taka bezkrwawa akcja, ale bardzo skuteczna, podnosząca na duchu społeczeństwo. Była akcja bardzo poważna, gdzie też pułkownika SS rozstrzelano na ulicy Belwederskiej, zastępcę komendanta Pawiaka, o ile pamiętam. Została wykonana wspaniale, bez żadnych ofiar ze strony naszej, Niemiec został zastrzelony na chodniku. Nie spodziewał się tego, a był to też jeden z katów Warszawy.
Była akcja na ulicy Mazowieckiej, w kawiarni, pamiętam, to już była większa akcja, którą wykonywała inna grupa. Tu szczegółów dobrze nie znam, ale pamiętam doskonale tą akcję, że w kawiarni – to była niemiecka kawiarnia, dla niemieckich oficerów – tam siedzieli dwaj gestapowcy bardzo znani i bardzo okrutni w trakcie przeprowadzania śledztw. Torturowali więźniów bardzo krwawo. W każdym bądź razie dwóch żołnierzy AK, przebranych w mundury niemieckie, weszło do kawiarni. Wiedzieli, przy których stolikach oni siedzą, podeszli do nich, wyjęli pistolety, zastrzelili ich. No i straszna strzelanina od razu w kawiarni wybuchła, bo wszyscy Niemcy się poderwali, wyciągnęli broń i właściwie nie wiedzieli, do kogo strzelać, kto tu jest zabójcą, bo wszyscy w mundurach niemieckich... i akowcy też! I oni z życiem uszli, akcja się udała. To była kolejna taka. Jeszcze była jedna akcja. Na Kredytowej był urząd pracy niemiecki, gdzie chodziło o to, żeby wykraść dokumenty, jakie Niemcy mają, adresy aresztowanych i nie tylko aresztowanych.
Podjechał samochód, w którym siedziało pięciu oficerów niemieckich, esesmanów, mówiących płynnie po niemiecku. Weszli do tego, to Arbeitsamt się nazywał, doszli do sekcji, która posiadała te dokumenty. Zabrali wszystkie dokumenty, wyszli bez słowa, bez strzału, wyjechali. To byli akowcy też z oddziału specjalnego. Znów taka była akcja, która powiodła się, bez ofiar z naszej strony. Z takich jeszcze akcji staram się sobie przypomnieć... Tych akcji było tyle, ale już pamięć... pamiętałem jeszcze o takiej akcji dużej... Aha! Już wiem. W alei Szucha, tam gdzie była siedziba gestapo, została zaplanowana akcja zlikwidowania też wysokiej rangi gestapowca. On mieszkał na ulicy Szucha, to była dzielnica niemiecka. Wszystkie mieszkania w tych blokach były zajęte przez Niemców i wszystkie miały ochronę żandarmerii niemieckiej. Była to, uważam, niepotrzebna akcja, można go było gdzie indziej dopaść, a nie w domu tak ściśle chronionym.
W każdym bądź razie ekipa żołnierzy AK specjalnego oddziału podjechała samochodem w pobliże tego domu i kilku przeszło do bramy tego domu. W bramie był posterunek, patrol żandarmerii niemieckiej. Dwaj, mówiący płynnie po niemiecku, przedstawili się. Mówią, że idą do pułkownika takiego to a takiego ze specjalnymi poleceniami i proszą, żeby ich tam któryś z tych oficerów poprowadził. Czy Niemcy się zorientowali, czy coś zauważyli – trudno powiedzieć, ale jeden z tych Niemców wyjął broń i wycelował do nich, na co nasi wyjęli wszyscy natychmiast broń i zaczęła się strzelanina. Niestety, dwóch naszych zginęło na miejscu, akcja nie została wykonana. Pozostali trzej uciekali. W trakcie ucieczki samochód został ostrzelany i jeszcze dwóch zostało ciężko rannych, tak że akcja zdecydowanie nieudana i Niemiec pozostał przy życiu. To była z tych przed samym powstaniem. To były właśnie te główne akcje, jakie ja pamiętam. Były jeszcze inne akcje innych oddziałów, których ja nie znam, które są opisywane w książkach, nawet mam takie książki, w których są opisywane wszystkie akcje, jakiekolwiek były.
Była przecież akcja aresztowania generała „Grota” przez Niemców. Byłem nawet na uroczystości niedawno w rocznicę aresztowania generała „Grota”. W Józefowie jest jego willa i tam miesiąc temu było zorganizowane spotkanie wspomnieniowe o generale „Grocie” i przedstawiona była ta willa, której on był właścicielem przez jakiś czas. I tam osoby, które były blisko związane z „Grotem”, jeszcze żyją dwie takie osoby, dwaj mężczyźni, opowiadali o generale „Grocie”, o jego akcji, o jego działalności. Dowiedziałem się, że miał kilka zakamuflowanych lokali. Dla bezpieczeństwa przenosił się z jednego do drugiego. Ale osoba – trudno powiedzieć, czy ta, o której oni mówili, to była ta właśnie osoba, która go wydała do gestapo, bo ja z początku po wojnie znałem inną wersję, że wydał go były podchorąży z jego pułku. On był przed wojną dowódcą jednego z pułków, „Grot”.
I ten podchorąży został po wojnie volksdeutschem i podobno miał jakiś żal do niego o coś. I on odkrył, gdzie on się znajduje, gdzie on mieszka. I podobno on wydał go Niemcom i Niemcy zrobili taką pułapkę, że go aresztowali – „Grota”. Ale tu słyszałem, na tym spotkaniu, inną wersję: że jakaś znajoma „Grota”, zaprzyjaźniona z jego rodziną jeszcze przed wojną w Gdańsku, gdzie mieszkali, przyjechała do „Grota” tu właśnie do Józefowa; w którym to roku, to już nie pamiętam. W każdym bądź razie błagała go, żeby pozwolił jej zamieszkać, że jest w trudnych bardzo warunkach finansowych. I on się zgodził i ona zamieszkała tam. Ale po jakimś czasie na jakimś tam tle chyba się posprzeczali (jak ona powiedziała) i ona się wyprowadziła. I przeprowadziła się na Saską Kępę, na ulicę Francuską do jakiegoś szewca. Ale u tego szewca była komórka konspiracyjna. Jaka to była komórka, nie wiedzą – czy to była sowiecka, czy niemiecka, czy nasza.
Chyba nie nasza, na pewno, bo z rozkazu „Grota” później poszli tam żołnierze ze specjalnego oddziału do tego lokalu i wystrzelali ich wszystkich tam, mieszkańców. Tylko ona ocalała, ta kobieta. I ona podobno później naokoło opowiadała, wygrażała, że ona wie, że to zrobił „Grot”, że niewinni ludzie zostali zamordowani (musieli nie być niewinni, tylko nie wiemy, kim oni byli) i że ona się zemści. Podobno ona należała do tych osób, które wydały „Grota”. Został aresztowany i zginął, właściwie nie wiadomo dokładnie, gdzie został zamordowany – w którymś z obozów pod sam koniec wojny. Znam jeszcze jeden przypadek ciekawy dosyć, który opowiadał mi przyjaciel, świętej pamięci Wiesiek Raciborski, kwatermistrz „Parasola”, który razem ze mną był w wojsku, razem przeszliśmy wojsko, on trochę wcześniej. I też kończył pilotaż. Wyszedł po wojnie w stopniu porucznika. I Wiesiek opowiadał mi taką historię, że on był oprócz kwatermistrza... Co to znaczyło kwatermistrz?
To była taka funkcja, że on dysponował wszystkimi lokalami i skrytkami, gdzie znajdowała się broń, znajdowały się pieniądze, bo pieniądze przychodziły z Zachodu w dolarach, i to duże pieniądze. I tu koło nas, na Czarneckiego, w jednej z willi właśnie był lokal, w którym była taka skrytka, którą dysponował Wiesiek Raciborski. Ale jednocześnie on prowadził również wykłady szkoleniowe. On był starszy wiekiem, on ode mnie był starszy sześć lat, w tamtych latach to się liczyło, taka różnica. Był umówiony z grupą żołnierzy, którzy niedawno zostali przyjęci do oddziału, którzy przechodzili przeszkolenie w jednym z takich tajnych, ukrytych lokali, bodajże na ulicy Koszykowej to było. Niemcy się o tym dowiedzieli, okazało się, o czym on nie wiedział i nikt nie wiedział. Ale ktoś ich wydał. I Niemcy zrobili zasadzkę. Weszli do tego lokalu, od razu aresztowali jedną osobę, która w tym czasie się tam znajdowała i potem kolejno, jak przychodzili na wykład ci (to byli chyba już podchorążowie, oni podchorążówkę kończyli), to pojedynczo ich wyłapywali.
Kazali siadać na podłodze po turecku z rękoma na głowie. I tak co chwila jeden dopełniał ilość tych siedzących. Ostatni wchodził właśnie Wiesiek. Kiedy Wiesław zadzwonił, otworzyli drzwi, on wszedł i okazuje się – gestapo. Jego też rozbroili, posadzili między tymi młodymi żołnierzami. I Niemcy czekali na samochód, który przyjedzie po nich z gestapo i zabierze ich. Ale tam nie było telefonu, więc to dosyć długo trwało, w jakiś tam sposób usiłowali się skontaktować z tą swoją komendą. Ale Wiesiek wiedział, że nie ma ratunku, że jedyny ratunek to rzucić się na tych trzech Niemców, którzy ich pilnują. A to byli potężni mężczyźni, z bronią w ręku. I tak dwóch chodziło wokół tych siedzących, tak naokoło, a jeden czy dwóch stało w przedpokoju, pilnowali. A chłopaków było chyba dziesięciu z Wieśkiem na czele. Wiesiek mrugnął coś, tak że Niemcy nie zauważyli, do tych siedzących. Nie powiedział, tylko wzrokiem coś pokazał.
I kiedy przechodził za jego plecami Niemiec, rzucił się na tego Niemca. Wiesiek był bardzo silny, atletycznej budowy; nie był wysoki, ale był taki siłacz. I zaczęła się walka. Wszyscy się poderwali i rzucili się na pozostałych trzech Niemców. Jakoś sobie z tymi pozostałymi w ciągu piętnastu minut – to trwało dosyć długo, bo też byli silni ci Niemcy, a to byli młodzi chłopcy – ale po trzech, po czterech... To pamiętam, jednemu nie mogli dać rady, to znaleźli jakiś budzik i tym budzikiem go w łeb walili, nie mogli go jakoś pozbawić przytomności. Ale w końcu z tymi dwoma sobie dali radę, a Wiesiek się męczył z tym Niemcem i nie mógł go pokonać, bo tamten był jeszcze silniejszy od niego. I dopiero, jak pokonali tamtych, to podbiegli i pomogli Wieśkowi i w końcu ukatrupili tego Niemca. Zaczęli szybko opuszczać lokal, pojedynczo. Okazuje się, że na półpiętrze stał jeszcze jeden Niemiec i na parterze z bronią. Ale już oni mieli broń, zabrali tym trzem Niemcom pistolety i z pistoletami wyskoczyli.
I zobaczyli tego celującego z półpiętra do nich, to strzelili i on już nie był w stanie strzelać do nich, bo byli pierwsi. I wszyscy opuścili. A Wiesiek jako ten kapitan z okrętu schodzi ostatni, więc Wiesiek ostatni wychodził, przymknął to mieszkanie. I ocalał. Właściwie dzięki niemu całe to zgrupowanie chłopców ocalało. Później, opowiadał mi, że ten lokal stał pusty. Podobno Niemcy tam przyjechali, zabrali tych chyba zabitych, zostawili ten lokal i już nie kontrolowali go nawet. Bo to była tak przykra porażka Niemców, że oni to starali się w jakiś sposób ukryć, tą akcję, nawet przed własnymi władzami, bo się bali, że taką porażkę ponieśli wśród bezbronnych. Podobno tam jeszcze chodzili, bo tam było dużo dokumentów tajnych, to po jakichś kilku tygodniach jeszcze chodzili żołnierze „Parasola” – to była bardzo odważna akcja, wejść do takiego lokalu, a mogła być w każdym wypadku zasadzka – ale wchodzili i pozabierali wszystko, co było do zabrania, wszystkie dokumenty. Oczyścili zupełnie ten lokal i więcej tam już nikt się nie pojawił. To była też jedna z takich brawurowych akcji.
Było wiele akcji poza Warszawą. Byli przez „Parasol”... nie tylko przez „Parasol”, ale przez batalion „Zośka”, batalion „Rudy”, były wysadzane pociągi pod Warszawą. Ja sam byłem świadkiem, widziałem taki pociąg dopiero co przed paroma godzinami wysadzony. Leżał parowóz i wagony przewrócone na bok. Tu w okolicy Wawra – Anina leżał ten pociąg. Drugi był gdzieś w Zalesiu wysadzony. Zaatakowany w nocy, podłożone materiały wybuchowe na szynach. Kiedy parowóz najechał, to wszystko wybuchło, parowóz się przewrócił, ale Niemcy wyskoczyli z tych wagonów palących się już podobno i ostrzeliwali się. I dowódca, jeden z najsłynniejszych żołnierzy „Parasola”, ten właśnie „Zośka”, którego batalion został później jego imieniem nazwany, właśnie batalion „Zośki”, on jeden na tej akcji zginął. Jakiś pocisk go trafił prosto w serce. I to była też jedna z takich brawurowych akcji, gdzie uniemożliwiono odjazd transportu wojennego na wschód, na front. I to byłoby z tych akcji tego typu prawie wszystko, co miałbym do powiedzenia.
Aha! Jeszcze nie powiedziałem o sobie. Może powiem o sobie. Jeśli chodzi o moją działalność, to ja już nadmieniałem, że prowadziliśmy ten mały sabotaż i szkolenie. Byłem jednym z tych młodszych roczników, więc niestety nie byłem brany do takich poważnych akcji. Ale przed – to już nie była akcja, tylko moje przeżycia, jakie miałem, niespodziewane zresztą. To takie trzy przeżycia chcę opowiedzieć. Pierwsze, to szedłem do fabryki, właśnie wtedy, kiedy pracowałem w fabryce czołgów, wraz z moim kolegą, Tadziem Łobodźcem, który ze mną razem pracował, który zginął tu, na ulicy Krasińskiego w czasie powstania – snajper go jakiś wypatrzył i zastrzelił. Leży na Powązkach. Jedynak, straszna rozpacz rodziców była! Tadzio zginął... Ale już mi uciekło, co chciałem powiedzieć... Że pracowaliście w tej fabryce czołgów. Aha, już wiem! Jechaliśmy do Ursusa. Ale było jeszcze dużo czasu, bo na drugą zmianę szliśmy, więc zrobiliśmy sobie spacer przez moje ukochane Stare Miasto.
I szliśmy Rynkiem Starego Miasta, tu gdzie teraz znajduje się restauracja na pierwszym piętrze... „Bazyliszek”. I pod samą tą restauracją, jej nie było wtedy, tylko w tym miejscu, przechodząc, raptem patrzę, a ze Świętojańskiej, od strony katedry, wychodzi patrol niemiecki, kilkunastu esesmanów z przygotowaną bronią, automaty tak trzymali do strzału gotowe. I prowadzi ich oficer, też ma parabellum, pistolet w ręku. Zobaczyli nas i idą wprost na nas. Mieli jeszcze jakieś ze dwadzieścia, trzydzieści metrów. Tadeusz zrobił taki odruch ze strachu i chciał skoczyć do bramy. Ja go przytrzymałem i mówię: – Nie rób tego, bo zginiemy! Nie uciekniesz, idź normalnie, nie masz nic przy sobie! Ja miałem. Ja chodziłem, taka była fanfaronada, chodziliśmy wszyscy w butach oficerkach, że to taka fantazja: każdy wiedział, że jak idziesz w oficerkach i bryczesach, a masz jeszcze chorągiewkę polską (takie były, grawerzy sprzedawali takie ładne, maleńkie chorągiewki), to wiadomo, że jesteś akowcem. Taka niepotrzebna fanfaronada.
Ja też mam takie zdjęcie tutaj, jeszcze z tamtych czasów w tym ubraniu – w kurtce, w bryczesach i w oficerskich butach. I zwróciłem, przypuszczam, tym swoim ubiorem uwagę tych Niemców. Oni podeszli do nas i ten oficer stanął półtora metra przed nami. I powiedział, do mnie się zwrócił po polsku, ostrym głosem – Ręce do góry! Żeby on powiedział po niemiecku – Hände hoch! – to ja bym go zrozumiał. A po polsku tym żargonem (to był pewnie Ślązak), ja nie zrozumiałem, co on powiedział! Wydawało mi się, że powiedział – Dokumenty! – kenkartę tak zwaną. I sięgnąłem do kieszeni... I film mi się urwał. Miałem szczęście szalone! On mógł mnie zastrzelić, ja na jego miejscu bym strzelał. A on skoczył i tym pistoletem walnął mnie w skroń. Straciłem przytomność, padłem. Nie wiem, jak długo leżałem. W pewnym momencie otwieram oczy, Niemcy mnie kopią, żebym się podniósł, otwieram oczy i co ja widzę, pamiętam ten widok: błękitne niebo i naokoło mnie mordy tych Szwabów w hełmach, w kółeczku takim. Tak stoją nachyleni nade mną i się patrzą.
W końcu wstałem, Niemiec zaczął mnie rewidować – ręce do góry. Ale miałem tę legitymację, co pani pokazywałem. A jeszcze miałem legitymację służbową z Ursusa. I on mówi do mnie (a wtedy mówiłem już nieźle po niemiecku, bo w szkole się uczyłem), pyta mnie: – Ty pracujesz w zakładach zbrojeniowych niemieckich? Ja mówię: – Tak. – I gdzie idziesz? Ja mówię: – No, do pracy idziemy! Mówi: – O, to gut, sehr gut! Ja mówię: – Tak, tylko głowa mnie boli. Mówi: – To twoja wina! Trzeba było podnieść ręce do góry, a nie sięgać do kieszeni. Masz szczęście, że ja nie strzeliłem. – Rzeczywiście, mam szczęście. Możemy już odejść? Po rewizji. Ale ja miałem w prawym bucie „Biuletyn Informacyjny AK”. Był wydawany co miesiąc. I nosiłem w cholewie. A on mi jeszcze kazał w czasie rewizji buty zdjąć. I zdjąłem lewy but, pokazuję, że nic nie ma. I w międzyczasie on się zajął tym moim kolegą. Coś mu tam się nie spodobało i zaczęła się rozmowa. I jak gdyby zapomniał o tym moim bucie, więc ja szybko ten włożyłem i stoję.
I ja zaczynam do niego mówić, mówię: – Czy już możemy odejść? On się zastanowił, mówi: – Tak! Już! Raus! I nas pogonił, poszliśmy. To było moje takie, no głowę miałem taką... Do domu przyszedłem, mama mówi: – Co się stało?! Ja taki spuchnięty szedłem. Że on mnie nie zabił?! W skroń mnie uderzył, to też miałem szczęście. To takie było przykre spotkanie. Drugie spotkanie było – mieliśmy takie krótkie szkolenia na ulicy Krajewskiego, tu od Gajewskiego w dół, jak się idzie do mostu. To były domy przedwojenne załogi cytadeli: oficerów, podoficerów, żołnierzy. I tam w jednym z mieszkań u państwa, nazywali się Fiołkowie, mieli dwóch synów i córkę, i u nich tam mieliśmy spotkania takie konspiracyjne. To była, pamiętam, sobota, godzina policyjna była od dziewiątej wieczór, a tam dłużej nam zeszło, wyszliśmy po dziewiątej. Noc była tak ciemna – i tak za okupacji nie było nic widać, bo latarnie się nie paliły, w mieszkaniach nie wolno było światła... więc czarna jak kawa.
Wyszliśmy z tym moim kuzynem Leszkiem i idziemy. Doszliśmy do generała Zajączka i w pewnym momencie wyłoniła się jakaś przed nami postać. Cywil, ale Niemiec. I mówi do mnie po niemiecku: – Słuchaj, uważaj, bo tam przy Śmiałej jest patrol niemiecki, na pewno was zatrzyma. Idźcie inną drogą! Podziękowałem, on poszedł, ale mówię do Leszka: – Wiesz co, ten Szwab na pewno nas w maliny wpuszcza. Na pewno, jeżeli jest patrol, to jest pewnie przy Mickiewicza. Tam gdzie przystanek tramwajowy; a gdzie tu, przy Śmiałej, taka spokojna uliczka była. Leszek mówi: – Chyba tak, masz rację. – To idziemy! I doszliśmy do rogu Śmiałej. – Hände hoch! Latarkami nas oświetlili, z przodu, z tyłu, pistolety powciskane w plecy, w pierś. Ale na szczęście to byli lotnicy. Patrol, ale lotników, a nie żandarmów. Gorsi byli esesmani i żandarmi. Rewizja oczywiście. Skąd idziemy? – Z pracy! Znów pokazuję tą legitymację. – Tak późno? – Tak, nie zdążyliśmy. – Nie wolno tak późno wracać! – Ale to nie nasza wina – ja mówię – pracowaliśmy, kazali pracować. Idziemy z pracy!
Zrewidowali nas dokładnie. Puścili nas. Ale powiedzieli, żebyśmy tak nie chodzili, bo możemy być zastrzeleni. Poszliśmy dalej ulicą Śmiałą. Niedaleko już mieliśmy do tego skrętu, który tam taki jest. I jak dochodziliśmy do tego skrętu, ja mówię: – Leszek, teraz szybko, skoczmy błyskawicznie w bok, bo cholera wie, czy oni nie chcą nam strzelić. Co im szkodzi, puścić serię za nami. I tak, jakbym miał jakieś przeczucie, skoczyliśmy w bok, a tu takie – trrrr! Poszła seria wzdłuż! Już byśmy nie żyli. Ale udało się. Doszliśmy szczęśliwie do domu. To była taka druga akcja. A trzecia, która kończyła moje już perypetie okupacyjne – to było 21 lipca Po tych aresztowaniach naszych dowódców został mianowany nowy dowódca, porucznik Ryś, on miał pseudonim. Mieszkał na Franciszkańskiej róg Bonifraterskiej i u niego się odbywały szkolenia dalsze i spotkania. Bo braliśmy również udział w ćwiczeniach w lesie. Wyjeżdżaliśmy tam do Jabłonny, za Jabłonną w tych lasach ćwiczyliśmy.
Zgłosiłem się do niego do mieszkania i mówię: – Panie poruczniku, mam bardzo ciężką sytuację w domu. Nie mamy pieniędzy na życie, nie mamy z czego żyć. Mamy kuzynów na wsi za Żelechowem, to jest za Garwolinem. Czy pan mi pozwoli na dwa, maksimum trzy dni wyjechać, żebym przywiózł trochę żywności? Bo muszę ratować matkę, ojca i siebie. I on mi zezwolił, bo to był taki okres, że się właściwie nic nie robiło, bo nie wiadomo było, czy nie będą nas Niemcy poszukiwali, czy ci aresztowani a żyjący nie wydają nas gestapo. I dlatego mnie puścił. Rodzice mnie odprowadzili na Dworzec Wschodni, pamiętam. Ojciec wsiadł ze mną do pociągu, bo jeszcze mnie chciał odprowadzić dalej. Dojechał ze mną do Sobieszyna – to była jedna stacja za Garwolinem – i tam obaj wysiedliśmy i jeszcze z kilometr ojciec ze mną szedł, tak ciężko mu było się rozstać. Nie wiedzieliśmy, że się zobaczymy dopiero za kilka lat. Szczęśliwie, zobaczymy się, ale za kilka lat. A mieliśmy się zobaczyć za dwa dni.
Rozstaliśmy się, ucałowaliśmy się, ojciec mnie przeżegnał krzyżem, mówi: – Idź, Januszek, uważaj na siebie! Dał mi swoją czapkę na głowę, tramwajową, że będę bezpieczniejszy, bo to jednak służbowa czapka warszawska. I tak poszedłem. Ojciec się wrócił, poszedł do pociągu. I tym pociągiem, którym przyjechaliśmy (to był ostatni pociąg, który szedł do Warszawy, bo tam już się front zbliżał; ja nie wiedziałem, że przechodzę przez front), i ten pociąg z powrotem do Warszawy odjeżdżał. Ojciec zdążył na niego. Uszedłem ze dwa kilometry, widzę: z odległości pędzi furmanka w dwa konie, za furmanem stoi Niemiec w rozkroku z automatem, galopem lecą. Ale kiedy mnie zobaczył, krzyknął: – Halt! Zatrzymał tą furmankę i zwraca się do mnie, skąd ja idę. Ja mówię: – Z Warszawy. A on się pyta i mówi: – A czy Niemcy są w Warszawie? Czyli to był dezerter, ja się od razu zorientowałem. Ja mówię: – Oczywiście! – A czy jest jeszcze pociąg do Warszawy? Ja mówię: – Tak, będzie zaraz odjeżdżał do Warszawy. – O, to dobrze! Pogonił tego furmana, pojechali.
No, szczęśliwie idę dalej, już uszedłem z piętnaście kilometrów. Nade mną przelatywały dziesiątki, jeśli nie setki, niemieckich samolotów, prawie nad głową. Uciekały z frontu wschodniego. Bombowce, myśliwce, różne jakieś, sanitarne. Ale to wszystko leciało mi prawie nad głową! Oni widocznie bali się, że sowieccy myśliwcy będą ich atakowali, dlatego tak nisko lecieli. No, ale idę dalej, idę, już zachód słońca się zbliża. I na takim zakręcie, to się nazywała Zwola ta wieś, to było jakieś dwa kilometry przed Żelechowem, raptem zza drzew wyskakuje patrol niemiecki. Żandarmeria, oni z tymi blachami chodzili na łańcuchu, takie tu. – Hände hoch! Ręce do góry, rewidują. Skąd idę? – Z Warszawy. Gdzie idę? Mówię: – Do rodziny idę. – No, gdzie? Mówię – Do Gózdku. Sprawdzili dokumenty. – Kiedy wracasz? Mówię: – Jutro do Warszawy wracam. – Komm! – wołają mnie, żebym za nimi szedł. Nie puścili mnie. Wprowadzili mnie na podwórko gospodarstwa jakiegoś i otworzyli drzwi stodoły, i wepchnęli mnie do stodoły.
A w stodole ścisk! Ludzi jak śledzie, już aresztowani tak jak ja. Krzyk, kobiety płaczą, nie można palcem ruszyć, tyle osób w tej stodole. Słyszę krzyki, mówią, że spalą nas, rozstrzelą i na pewno nas spalą w tej stodole. Myślę sobie: „Ja tak się nie będę poddawał, muszę się jakoś ratować”. Ponieważ jeździłem na tą wieś i wiedziałem, jak te stodoły wyglądają, wiedziałem, że stodoła nie ma betonowej podłogi i że fundament to jest jedna belka, to mówię: „No, chociaż rękoma wykopię dziurę i jakoś się wydostanę na drugą stronę, muszę uciec”. Zacząłem się przesuwać – w tym tłoku ciężko było strasznie – do ściany tylnej stodoły, tak do rogu. Po jakimś czasie się dostałem do tej ściany. I ja patrzę, stoi chłopak taki w moim wieku. Mówię do niego: – Słuchaj, ty jesteś z tej wsi? On mówi: – Tak. – Dawno cię aresztowali? – Jakąś godzinę temu mnie złapali. Na pewno nas spalą! Ja mówię: – Słuchaj, a chcesz uciekać? Chcesz się ratować? On mówi: – Pewnie, ale jak?
Ja mówię: – To słuchaj, będziemy kopali. Rękoma, bo nie mamy... Jak znajdziesz jakiś kawałek deski czy coś, to wykorzystaj – mówię – wygarniaj ziemię spod tej głównej belki, tego fundamentu. Jak się zmęczysz, to mnie zamienisz. Ja cię będę zasłaniał przed ludźmi, żeby ktoś z tych obecnych nas nie wydał. Bo Polacy byli różni tam. Mówię: – Wygarniaj na boki. Jak się zmęczysz, to ja uklęknę i ja będę wygarniał. I tak grzebaliśmy tą ziemię ponad dwie godziny. Już się ciemno zrobiło, na szczęście się ciemno zrobiło. W pewnym momencie ja już tam wszedłem w tą dziurę, już tą belkę miałem nad sobą i wygarniam ziemię, która już jest nade mną. I w pewnym momencie zobaczyłem niebo! Taka dziurka się zrobiła. Ale tak słucham, boję się wychylić głowę, bo wartownik może chodzić. I chodził! Słyszę, że idzie wartownik, bo w buciorach – słyszałem, jak przechodzi. Przeszedł, to ja wtedy odgarnąłem, spojrzałem, tyle, że oczy mi wyszły na zewnątrz. Widzę, że on idzie i dochodzi do rogu, i skręca. Więc ja mówię do niego: – Słuchaj, ja teraz szybko uciekam, a ty poczekaj jakieś pięć minut. Jak zobaczysz, że jest cisza, ja uciekłem, wyczekaj, aż zobaczysz, że ten Niemiec poszedł za ten...
I ja szybko rozgarnąłem tę ziemię, wysunąłem się i uciekłem. Miałem jakieś dwadzieścia metrów do zagajnika takiego. Między te drzewa się schowałem, ale dalej uciekam, nie wiem, czy tam Niemcy nie stoją, bo mogła być jednostka niemiecka, bo to front. Ja byłem na samym froncie, tylko że w tym momencie nie toczyły się jakoś walki w tym miejscu. Dobiegłem dalej do tego zagajnika, biegłem chyba z kilometr. I w pewnym momencie usłyszałem serię strzałów, z tej stodoły. Ten chłopak pewnie wyskakiwał i nie udało mu się. Bo po co by strzelali? No, ale udało mi się. Teraz mówię: „To ja już szosą nie idę, teraz idę przez lasy”. Ciemno, ale niebo było jasne, gwiaździste, księżyc. Kierunek znałem dobrze i wprost na przełaj poszedłem lasem do takiej wsi, Wilczyska się nazywała. Muszę trafić na Wilczyska, a potem w prawo już mam półtora kilometra do tego Gózdku. Doszedłem, już widno się robiło, już szaro było, czyli szedłem parę ładnych godzin. W nocy, po ciemku w lesie człowiek się potyka, przewraca się.
Doszedłem do szosy, akurat do figurki Matki Boskiej, która była przed majątkiem hrabiów Korzybskich w Wilczyskach. Zatrzymałem się przy szosie, schowałem się za drzewo, bo nie wiedziałem, czy Niemcy są, czy może nikogo nie ma i w ogóle, co się dzieje. Mówię: „Będę obserwował, nie pójdę do wsi na razie”. W pewnym momencie wychylam się zza drzewa, a niedaleko było wzgórze i z tego wzgórka – widzę – zjeżdża motocykl z koszem, jedzie w moją stronę. Trzech żołnierzy siedzi z karabinem maszynowym na tej przyczepie. Ale wpatruję się: „Cholera, nie Niemcy!” W zielonych mundurach, zielone hełmy. Jak się zbliżyli, zobaczyłem twarze, mówię: „Co jest, do licha? Japończycy?! Tu Japończycy?!” Nie wiedziałem wtedy, że Ruscy mają tych Azjatów. Skośne oczy – Japończycy! Tu Niemcy, tu Japończycy. Za chwilę za nimi wyjeżdża drugi motocykl. Tacy sami, skośnoocy. Ale już za nimi – czołgi. Znałem czołgi, bo pracowałem w czołgach, to nawet wiedziałem, jakie są sylwetki amerykańskich czołgów. Patrzę: ciężkie czołgi amerykańskie.
Jeszcze miały gwiazdy amerykańskie białe namalowane, jeszcze ich nie przemalowali i „USA” jeszcze napis na czołgach. Myślę sobie: „Boże, to ja już nic nie rozumiem! Tu Japończycy, tam Niemcy, tu Amerykanie! Gdzie ja jestem?!” A oni dostawali tą broń z tak zwanych dostaw lend lease bodajże się nazywała, pomoc amerykańska okrętami do Rosji. No i jeszcze nie zdążyli nawet przemalować tych czołgów. Ale jak już widzę, że nie Niemcy, to wyszedłem na szosę i zasuwam. Zatrzymali mnie – Postojtie! No i mnie do oficera jeden z tych riadowoj zaprowadził. Oficer, jakiś kapitan, mówi: – Kto wy? Ja mówię: – Ja jestem tramwajarz warszawski. Z Warszawy przyszedłem, przeszedłem przez front i idę do rodziny, tutaj do tej dierewni. Mówiłem po polsku, teraz to znam, wtedy nie znałem tych słów. Mówię: – Do wsi idę, tutaj do rodziny. – A, to ty tramwajszczik? U, choroszyj, mołodiec. Mołodiec! Skażi – mówi do mnie – gdie Giermancy?
Wyciągnął mapę, ja mu pokazałem, mówię, że: – Tutaj szedłem, stąd, przyjechałem do Sobieszyna – pokazałem – szedłem od Sobieszyna prosto szosą. Tu mnie Niemcy zatrzymali, w tej stodole – opowiadam – uciekłem i przyszedłem, i jestem. – A gdzie oni teraz? No – mówię – myślę, że jeszcze w Sobieszynie są Niemcy. I w Garwolinie na pewno jeszcze są, ale tutaj to chyba już ich nie ma. W każdym razie na tej przestrzeni, gdzie te parę kilometrów zrobiłem przez lasy, to lasy są puste, nie spotkałem ani jednego Niemca. Podziękował, jeszcze mnie poklepał, mówi: – Mołodiec, idi! Poszedłem do wsi, doszedłem do tej chaty, w której ci kuzyni moi, też Jarzęccy, mieszkali. Ucieszyli się, że mnie zobaczyli. Przy okazji zobaczyłem, że jest tam ten mój brat cioteczny, Leszek. A nie wiedziałem, że on też się stara, po żywność też przyjechał, tak jak ja. Ale nie mieliśmy takiego kontaktu ze sobą. I tam się spotkaliśmy. W tejże chatce mieszkał taki – nazywaliśmy go stryjem – stryj Antoni Jarzęcki. Taki jak Piłsudski, wąchy takie miał jak Piłsudski. Miły, kulturalny dziadek. Miał dwie córki, tam mieszkali.
Tą jego chatę już tego dnia zajęło wojsko. Wszystkie chaty zajęło wojsko sowieckie. Tam zamieszkali dwaj oficerowie, dwaj pułkownicy sowieccy, którzy byli w dowództwie artylerii. Jeden z nich nazywał się Szymański, się przedstawił. Bardzo miły był, aż dziw bierze. Ja się przedstawiłem, on się przedstawił. Mówi, że on jest Szymański, że jego pradziadek to był powstańcem styczniowym, ale on kocha Rosję i za Stalina, za rodinu on życie odda. Ale był miły, był grzeczny w stosunku do nas, tak że nawet trochę się zaprzyjaźniliśmy, bo nawet – nie do wiary! – ale chodził z nami na polowanie i dawał mi broń, pepeszę mi dawał do ręki. Na zające chodziliśmy, chociaż nic nie upolowaliśmy. Jednym słowem oni nam powiedzieli, że (nazywali mnie Janoszka): – Janoszka, nie bojsia, czieriez dwa, tri dni Warszawa budiet oswobożdiena. Wrócisz do domu, nie ma sprawy! Minęły dwa, trzy dni... A ja miałem wracać! Dowódcy przyrzekłem, że wrócę. Jak ja teraz przejdę z powrotem? Znów tą samą trasą? A czy mnie się może udać? A czym ja dojadę do Warszawy? Już pociągi nie chodzą, już wojsko poszło dalej.
– Ale – mówię – muszę jednak iść do Warszawy. Zrobić wszystko w tym kierunku, żebym miał czyste sumienie. Tam koledzy walczą, nie wiem, co z rodzicami, a ja tu. No więc tydzień czekałem na to, co on mi obiecywał, że to już Warszawa będzie oswobodzona. Ale minął tydzień, on mówi: – Słuchaj, Janoszka, jest tiażeła sprawa... Ale wie pani, to był okres, ja się przekonałem, że oni wierzyli, że oni za dzień, dwa Warszawę oswobodzą. Oni później dostali rozkaz, ten stalinowski, który kazał stanąć i nie walczyć o Warszawę. Ale w tym czasie oni byli przekonani, że oni idą zdobywać Warszawę. I później on mówi: – Wiesz – nie powiedział mi, że dostali rozkaz, ale – Jest tak ciężka walka. Słuchaj, tam walczą: na parterze są Niemcy, na piętrze Polacy, na drugim piętrze znów Niemcy i to się tak przeplata. Tak było zresztą. I mówi: – Ciężkie walki są, a my musimy ściągnąć nasz… Szliśmy od Rosji, więc teraz musimy ściągać broń, amunicję, żywność. Nie możemy tak iść w ciemno do przodu. Tak mi tłumaczył.
Jednym słowem, widzę, że nici z tego, że do Warszawy nie pójdę, do wyzwolonej Warszawy. Ale mówię do niego któregoś dnia: – Towariszcz polkownik, wasze wojska już są na Pradze, tak? On mówi – Tak. – To ja pójdę chociaż do Pragi, zobaczę. Mówi – Idź, jak chcesz, to idź – naprawdę był bardzo miły – Ale będzie ci ciężko. Ja mówię – Towariszcz połkownik, dajcie mienia bumagu, żebym ja nie był oskarżony, że ja jestem szpion. Że idę, bo to jest strefa frontowa. I dał mi, wie pani? Dał mi, napisał po rosyjsku, pieczęć przywalił. I Leszek poszedł ze mną razem, ten mój kuzyn. Mówi: – Idziemy razem. Szliśmy dwa dni i dwie noce do Warszawy, pieszo, razem z wojskami sowieckimi szliśmy, obok siebie. Legitymowali nas, to pokazywaliśmy. – Choroszo! Puszczali nas bez słowa. Widzieliśmy rozbite czołgi po drodze przy szosie lubelskiej, niemieckie. Bardzo dużo czołgów. Załogi jeszcze zabite leżały w środku. Widzieliśmy czołgi sowieckie rozbite.
Widzieliśmy mnóstwo broni, bo ci żołnierze sowieccy z tymi aparatami Geigera, co wyszukują tę broń w ziemi zakopaną, to oni chodzili wzdłuż szosy po lewej i prawej, wzdłuż całej aż do Warszawy chodzili i wyciągali. Tysiące tych bombek, pocisków leżało poukładanych wzdłuż szosy z prawej i lewej strony, to widziałem. Spaliśmy w nocy w stogu żyta. I tak wędrowaliśmy. Mieliśmy, pamiętam – ja miałem bochenek chleba, na drogę dostałem, jakiś kawałek słoniny chyba, Leszek to samo. Ale miałem niewygodne pantofle, moje, zresztą zrobione na miarę, nosiłem za okupacji, ale na te sto kilometrów te pantofle się nie nadawały. Tak podrapałem sobie nogi, pięty – rany, że iść już nie mogłem. Potem to już boso szedłem. I doszliśmy do Wawra, do przejazdu kolejowego w Wawrze i tu już spotkaliśmy Wojsko Polskie, żołnierzy polskich. Podszedłem do takiej grupy, stało kilku naszych żołnierzy.
Ja mówię: – Panowie, idziecie na Warszawę? – No tak, ale tam są ciężkie walki! Ja mówię: – Ale my się chcemy dostać do Warszawy! – A jak? – No, przepłyniemy, ja umiem pływać – mówię – przepłynę na drugi brzeg. – Nie dasz rady, przecież tam nasze wojska walczą! Bo ci berlińczycy [berlingowcy] walczyli, tam prawie wszyscy wyginęli. No, nie wszyscy, ale bardzo dużo ich wyginęło. Mówi: – Nie masz szans! Nie rób tego. A poza tym mogą cię Sowieci... My to nie, ale Sowieci mogą cię jednak wziąć za szpiona i rozwalą od razu. Zaczęliśmy się z Leszkiem zastanawiać, co robić. Nie ma szans się dostać. Jak przez tą Wisłę się dostać tam? Jeszcze ci żołnierze, tam oficerowie byli, mówią: – Jak nie macie innego wyjścia, to wstąpcie do wojska. Jak chcecie walczyć w powstaniu, to będziecie walczyć. Wstąpcie do wojska, co stoi na przeszkodzie? Ja myślę: „To nie jest zła myśl. W końcu nie mam środków utrzymania, nie mam pracy, nie mam pieniędzy, nie mam za co żyć. Przecież nie mogę żądać od tych kuzynów, żeby mnie utrzymywali. Nie wiadomo ile i do kiedy”.
I mówię do Leszka: – Leszek, ja idę do wojska. Może się dostanę do lotnictwa, to byłbym szczęśliwy. On mówi: – To ja idę z tobą! Ja mówię: – Matka cię nie puści! Bo już znałem ciotkę. Wróciliśmy pieszo tą samą drogą te sto kilometrów z powrotem do tej wsi, już bez kłopotu, ale też piechotą. Doszliśmy i ten major mówi – No i co, Janoszka? Ja mówię: – Nie dało rady! – Mówiłem ci, że nie da rady. Ja mówię: – Towariszcz połkownik, ja chcę do wojska na ochotnika czasu wojny! To się będzie liczyło. Ja w czasie wojny mam pewne prawa, jak z własnej woli, a nie z poboru idę. – Tak – mówi – tak jest! Ja mówię: – Dacie mi bumagę znów, do wojska, żeby mnie przyjęli? Do lotnictwa? – Dam! I napisał po rosyjsku, że prosi, żeby nas przyjęli do lotnictwa. Coś tam jeszcze napisał, ale nie rozumieliśmy. Dał te pisma, przygotowaliśmy się na drogę, coś tam dostaliśmy do jedzenia. Matka Leszka wręcz płakała, że ja jej zabieram syna, że traci jedynego syna przeze mnie. Ja mówię: – Ciociu, nie przeze mnie! On idzie za mną, ja go nie ciągnę. Niech ciocia go zatrzyma. Ale on się nie dał zatrzymać, poszedł za mną.
I poszliśmy do Garwolina, stanęliśmy z tym papierem od tego pułkownika na komisję ? WRKU [1:57:17] wojskową, bo już działało. Przeszliśmy przez komisję lekarską i dostaliśmy skierowanie do 9 Pułku Zapasowego na Majdanku, czyli na terenie byłego obozu koncentracyjnego niemieckiego, który już był wyzwolony. Doszliśmy znów pieszo, to znaczy z różnymi przygodami, bo się zatrzymywaliśmy w takich punktach, gdzie ci wszyscy, co szli do wojska, to tam mogli przespać się na deskach, takie były punkty, w ? Gończycach był taki punkt. Tam nas agitowali, żebyśmy poszli do czołgów. Mnie pasowało, bo ja już czołgi znałem, a nawet umiałem prowadzić czołg, bo się tam w tej fabryce nauczyłem. Ale mówię: – Nie, lotnictwo wolę. Ja chcę być pilotem. Jeden z kolegów, co też z nami szedł z tej wsi, taki Kazio, zdecydował się i poszedł do tych czołgów. Ale zginął. Nie przeżył wojny. A my doszliśmy do Lublina.
Dochodzimy do bramy głównej obozu koncentracyjnego, brama otwarta, a za bramą są ustawione stoły, przyjmujące do różnych pułków: piechoty, artylerii, lotnictwa i tam jeszcze jakieś. No to my do tego lotnictwa. A tam widzę, że stoi przy tym stole w polskim przedwojennym mundurze lotniczym, z kordzikiem, takim jak ten na ścianie tu wisi (ale to jest niemiecki, hitlerowca), stoi kapitan, pilot z „gapą” – „gapa” to jest ten orzeł lotniczy – i ja do niego. Przedstawił się, Bandrowski, pamiętam jego nazwisko. Później go zresztą spotykałem. No i mówię: – Panie kapitanie – opowiedziałem naszą historię – chcemy ochotniczo wstąpić do lotnictwa. Bardzo proszę, niech pan nas skieruje do lotnictwa! Mówię – Wujek był pilotem, ojciec był – już bujam – pilotem. I ja chcę być pilotem! – Dobrze. Macie tu skierowanie. Do 1 Dywizjonu Lotniczego nas od razu skierował. Tam już się tworzył dywizjon lotniczy i na baraku, w którym do niedawna byli więźniowie, transparent był duży i pisało „1 Dywizjon Lotniczy”.
Tam nas przyjęli i tam spotkaliśmy, przypadkowo, właśnie tego Wiesia z „Parasola”, kwatermistrza, jeszcze jednego kolegę, Janusza Dima, który był moim kolegą, też prawie z podwórka. Umarł, cztery lata temu zmarł. Przyjaźniliśmy się do jego śmierci. I z Wieśkiem też. Oni się przedostali o tydzień wcześniej do wojska jak my, ale oni przepłynęli Wisłę z Warszawy. Pod koniec powstania, kiedy już ich ten pułkownik „Radosław” rozpuścił, bo już klęska była tutaj, na Wilanowskiej, na Czerniakowie, i powiedział: – Kto chce, niech idzie do niewoli. Kto chce uciekać, płynąć przez Wisłę, proszę bardzo. Ja z moim oddziałem idę na Mokotów. I on poszedł na Mokotów, a oni skoczyli do Wisły i szczęśliwie przepłynęli. I tam się spotkaliśmy wszyscy, w tym jednym baraku w 1 Dywizjonie Lotniczym. Oni się troszkę bali o swój los, bo oni oficjalnie byli jako oficerowie Armii Krajowej. Wiesiek był już porucznikiem, tam był jeszcze jeden porucznik, Janusz był podporucznikiem. Ja powiedziałem do Leszka: – Słuchaj, my się nie przyznajemy! Bo nas wywiozą na białe niedźwiedzie. Bo tak robili.
Dowiedzieliśmy się przy okazji, że w Rembertowie był obóz dla akowców, skąd akowców wywozili na Sybir, wielu nie wróciło stamtąd. Więc mówię: – Nie przyznajemy się, dopóki się daje, to nie przyznajemy się. Po miesiącu... Już nie będę opowiadał, co widziałem na Majdanku, bo to straszne rzeczy. Jeszcze tliły się piece. Chodziłem po obozie i oglądałem wszystko. Były miejsca zakazane, że nie wolno było chodzić, bo tam było zakopane złoto i... trudno mówić, bo nie widziałem tego, ale mówiono, że tam Rosjanie nie pozwalają, bo... no, ktoś tam szukał złota. Ale byłem przy piecach krematoryjnych, widziałem szkielety spalone, jeszcze nie dopalone w tych piecach, widziałem stos szkieletów wysokości dwóch pięter. Taka wieża samych szkieletów ludzkich. Straszne rzeczy, które ja tam widziałem. Widziałem stosy włosów ludzkich, bo Niemcy segregowali, przed włożeniem do pieca ścinali włosy i odkładali do specjalnych skrzyń. Wyjmowali zęby sztuczne, odkładali do innych skrzyń. Zdejmowali protezy, jak ktoś miał, nogi, ręce – do jeszcze innych skrzyń. Ubrania – jeszcze do innych, buty – osobno.
Tacy byli dokładni, mordercy. I tych już prawie nieżywych wrzucali do pieca, ale jeszcze żyjących właściwie. Jeszcze tam się tliło w nich życie, wrzucali ich do pieca. Napatrzyłem się na te straszne sceny i na tych nieżyjących już. Poza tym spaliśmy na łóżkach, na pryczach po tych więźniach. Były straszne wszy. To się nie da opowiedzieć. Miliony! W tych siennikach... My na tych samych siennikach spaliśmy. To my się ratowaliśmy w ten sposób – my czterej: ten Janusz, Wiesiek, Leszek i ja – że przed barakiem graliśmy w brydża. Oni mieli karty, to graliśmy w brydża. I zawsze rozpalaliśmy ognisko koło stolika niedaleko i ten, który był dziadkiem, wychodził jako dziadek w brydżu, to podchodził do ogniska, zdejmował koszulę, trzymał ją nad ogniem, to strzelały jak kapiszony te wszy. To wystarczało na to, żeby zrobić znów kółeczko i znów, jak przyszła kolejka wychodzić jako dziadek w brydżu, zdejmowałem koszulę i dalej strzelały te wszy! To było straszne.
Jedzenie było bardzo dobre, bo dostawaliśmy amerykańskie jedzenie, z puszek amerykańskich, tak zwana swinaja tuszonka. I dostawaliśmy tytoń amerykański, machorkę i bibułki do tego, sami kręciliśmy. Więc pod tym względem... Ale ta higiena, to było straszne. Po jakichś trzech tygodniach załadowano nas w wagony towarowe i wywieziono wszystkich, było nas chyba koło tysiąca (a jeszcze w drugim baraku byli, okazało się, nawigatorzy, bo my już byliśmy zakwalifikowani jako piloci, a tam byli nawigatorzy) i załadowano nas do wagonów, zawieziono do Zamościa. W Zamościu już były normalne koszary przedwojenne i tam od razu nas do takiej izby skierowano, gdzie były piece. Wchodziło się do takiego pokoju, w którym była temperatura chyba ze sto stopni, bo oddychać nie można było, parzyło to gorące powietrze, ale w ten sposób oni zabijali te wszy. Zdejmowaliśmy ubranie, rzucaliśmy ubranie tam do pieca, ono później wyjmowane było, a my przechodziliśmy przez ten największy żar i w ten sposób gubiliśmy to draństwo. Potem się ubieraliśmy.
Tam już dostaliśmy miejsce, prycze. Już potworzone zostały bataliony, kompanie, zostaliśmy umundurowani. Czułem się bardzo ważny, bo byłem już starszy strzelec podchorąży, bo miałem z konspiracji jedną belkę, więc byłem z kolegów, nie ze wszystkich, bo ci z „Parasola” już byli porucznikami – jednym słowem, pierwszego stycznia rozpoczęliśmy naukę. Na razie teorię. I jednocześnie pełniliśmy wartę przy samolotach na lotnisku, nazywało się Mokre, gdzie stacjonowały samoloty bojowe sowieckie i skąd startowali oni bombowcami, konkretnie do Szczecina, bo rozmawiałem z tymi załogami. To przeważnie byli wszystko ci Kitajce, załogi tych skośnookich. Ale grzeczni, mili byli, rozmawiałem. Zaczynała się zima, było bardzo zimno, a my mieliśmy tylko drelichy, jedną koszulkę i płaszcze. Nie wolno było szalików, nie wolno było czapek na uszy, taki był dryl wojskowy. Staliśmy po osiem godzin, całą noc stałem nieraz.
To wtedy rozmawiałem z tymi załogami, skracałem sobie czas. Jak startowało tak dwanaście – liczyłem – maszyn, to wracało osiem. Czyli cztery ginęły po drodze. I tak zszedł nam czas nauki, skończyliśmy teorię, bardzo ciężko było. A jeszcze przedtem, przepraszam, były egzaminy. Egzaminy na poziomie małej matury. Ja byłem zaskoczony – Rosjanie? Taka hołota, się mówiło. Egzaminy! Byli świetni matematycy, Rosjanie, wykładowcy. Mnie egzaminował taki starszy lejtnant, matematyk, to pytał mnie – na szczęście ja niedawno Konarskiego skończyłem, to pamiętałem, ale byli tacy, co nie mieli pojęcia o tym – musiałem mówić o sinusach, cosinusach, tangensach, cotangensach. Zdałem. Ja zdałem, ale byli tacy, co odpadali na tym egzaminie. Tak że nie przypuszczałem, że to będzie tak trudny u Ruskich egzamin. Mówiło się, że oni nie potrafią pisać. Ale tak było. I zaczęliśmy naukę, teorię. Teorię zdałem i w kwietniu, to było przed Wielkanocą, wywieziono nas wszystkich pilotów i obserwatorów do Szkoły Orląt w Dęblinie.
I tam już mieliśmy normalne koszary, normalne ubrania i normalna nauka się zaczęła i już latanie. Zacząłem latać na tych samolotach, co pani pokazałem, i tak to trwało... Już nie będę mówił przygód, bo to są już polityczne sprawy. Była akcja referendum, więc spotykaliśmy się z napadami z lasów. Nie wszyscy to byli partyzanci, były i takie grupy bandziorów po prostu, którzy polowali na... napadali na wsie, mordowali gospodarzy, okradali. A były i takie bandy... nie bandy, były partyzantki po prostu, ale do nas jako podchorążych... My z nimi nie walczyliśmy, oni z nami. Chociaż... ja byłem wzięty do niewoli! Też mi się zdarzyło. Proszę opowiedzieć! Było to w okresie akcji przedwyborczej w 1946 roku jesienią, późną jesienią. Właściwie to już była wczesna zima. Byłem dowódcą takiego transportu na amerykańskich samochodach ciężarowych, gdzie nasze grupy były w różnych punktach, to znaczy jedne były w Garwolinie, drugie były gdzieś tam w Łukowie, w Żelechowie, bo chodziło o to, żeby wspomagać mieszkańców.
Była i propaganda, oczywiście. A moim obowiązkiem było dostarczać im żywność, przeważnie żywność, tym naszym kolegom, którzy tam byli w tych grupach. Jechaliśmy, pamiętam, tym samochodem do Nałęczowa. W drodze przed Nałęczowem – takim wąwozem jechaliśmy głębokim – i raptem z pola posypała się seria z karabinu maszynowego do nas. Samochód się zatrzymał. Był z nami kapitan, kazał wszystkim wyskakiwać, w tyralierę i mówi: – Do ataku! A ja już byłem sierżantem. To już wśród kolegów stopień się liczył. On był kapitan, nasz dowódca, ja jego zastępca. I on mówi: – Do ataku! Tam z lasu wychodzą, nie wiadomo, partyzanci czy bandyci. On się sam za drzewo schował. Ja mówię: – Do ataku? To razem, kapitanie! A pan co? Tu się pan będzie chował? Taki pan przykład daje jako dowódca? Proszę z nami razem! Nie poszedł razem, schował się za drzewo. No to ja poszedłem. Poszliśmy, tam była wieś, ale uciekli przed nami ci, którzy do nas strzelali. Człowiek był młody, to nie miał wyobraźni niebezpieczeństwa.
Ja sam wszedłem do chałupy, pamiętam, i szukaliśmy tych, co do nas strzelali, to wszedłem na strych. Na strychu mogli siedzieć i mnie skosić od razu. Nie miałem takiej wyobraźni. Ale nikogo nie spotkaliśmy, wróciliśmy, wsiedliśmy w samochód, pojechaliśmy. Dojechaliśmy do Nałęczowa do tego punktu, gdzie nasi koledzy stacjonowali. A to była willa byłego ministra spraw zagranicznych Polski, Józefa Becka. Był taki minister, leży na Powązkach, na wojskowym. Piękna willa, pięknie wyposażona, jeszcze gospodyni jego była. Wszystkie rzeczy, nic nie było tknięte: obrazy, pianino, wszystko. Tam przenocowaliśmy i następnego dnia wieczorem wsiadamy do samochodu tego naszego ciężarowego i wracamy do Dęblina. Ruszyliśmy, dojeżdżamy do stacji kolejowej. Raptem posypały się strzały z karabinu maszynowego do nas i granaty. Wyskoczyliśmy z wozu, nasz samochód się zapalił, wszyscy się rozbiegli, każdy w swoją stronę. Sam nie wiedziałem, gdzie lecieć, ale sobie myślę: „Co ja mam robić? Lecę na stację, może uda mi się wybiec na tory kolejowe i od tyłu obejść i jakoś próbować bronić kolegów”.
W międzyczasie strzelali do lamp, pogasły światła, ciemno się zrobiło. Na tej stacji mnóstwo kobiet, bo to handlarze przewozili. Krzyk, bałagan! Wybiegłem na te perony. A byliśmy ubrani w kombinezony zimowe lotnicze, skórzane, w buty tak zwane ? unty [2:14:06] futrzane, do których też prąd dochodził, w samolocie ogrzewał nam nogi, i w pilotki skórzane, okulary – więc tak dziwnie trochę wyglądaliśmy. Ale ja wybiegłem na ten i wychodzę na tyłach tego dworca kolejowego, przeszedłem jeszcze dalej i zza rogu patrzę, co się tam dzieje. Widzę nasz samochód palący się, widzę strzały, słyszę strzały, domyśliłem się, z której strony są ci przeciwnicy. Nastawiłem automat (miałem pepeszę) i pruję. Raptem czuję lufę między łopatkami. – Ręce do góry! Odwracam się, patrzę: w mundurach. Ale ci „leśnicy” też chodzili w mundurach. Zaprowadzili mnie do budki kierownika stacji kolejowej. Widzę, że mają orły bez korony, takie jak i my (ale ja byłem w kombinezonie, nie w mundurze).
I kapitan do mnie się zwraca – kto ja jestem? Z jakiej bandy ja jestem, pyta się. Ja mówię: – Panie kapitanie, nie z bandy ja jestem. Jestem sierżantem podchorążym Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Dęblinie. A tu jest moja legitymacja. Przyjechaliśmy zaopatrzyć w żywność naszych kolegów, którzy tu stacjonują. A wy nas zaatakowaliście. Kim wy (!) jesteście? On mówi: – My jesteśmy jednostką KBW! Wzięliśmy was za bandziorów. I oni nas zaatakowali, a nie żadne bandziory. Tak znalazłem się w niewoli. On mówi: – Sierżancie, macie szczęście, jesteście w czepku urodzony! Bo ja zwykle najpierw strzelam, a potem sprawdzam. A w waszym wypadku najpierw sprawdziłem i przeżyliście. Tak sobie wtedy pomyślałem: „To chyba Bóg to sprawił, że raz mnie Niemiec mógł zastrzelić w Warszawie, teraz ten mnie mógł zastrzelić, a przeżyłem”. Były jeszcze różne inne przygody, ale to już za długo by to trwało.
Skończyło się wojsko, wojna się skończyła, była redukcja wojska, bo niepotrzebne było tak liczne wojsko. Zostałem skierowany do Polskich Linii Lotniczych LOT, do cywila. Zacząłem pracę w Polskich Liniach Lotniczych. Pracując na wieży kontrolnej przyprowadzałem i odprowadzałem samoloty, już wtedy w języku angielskim. Następnie zapisałem się, bo zapisywali ochotników, którzy mieli małą maturę, ja wtedy miałem małą maturę, zapisywali na studium prawa lotniczego na Uniwersytet Warszawski. Zostałem przyjęty i przez rok czasu studiowałem prawo lotnicze. Ukończyłem ten instytut. Ale potem już zacząłem latać czynnie w Aeroklubie Warszawskim. Brałem udział w zawodach lotniczych, nawet powodziło mi się nieźle, bo niezłe miejsca zajmowałem. Bardzo dużo latałem, całymi dniami właściwie latałem, po osiem, dziesięć godzin dziennie. Woziłem dzieci na koklusz nawet. Bo okazało się, że jak się wzniosło samolotem na trzy tysiące metrów i potem szybko się lądowało, to ginął całkowicie koklusz u dzieci. Tak że wiele dzieci z matkami nawet woziłem razem.
Woziłem przodowników pracy, latałem po całej Polsce na takie loty szkoleniowo-inspekcyjne. Latałem ponad trzydzieści lat sportowo, pracując jednocześnie jako dziennikarz. I miałem z tego tytułu również małe problemy. Pani sobie wyobrazi, pracuję już w Polskiej Agencji Prasowej. Naczelną Polskiej Agencji Prasowej w tym czasie była pani Mincowa, żona wicepremiera Minca. Żydówka, on też był Żydem. W tym czasie porwał samolot odrzutowy pilot z Dęblina, niejaki chyba Janusz też, Jarecki. A ja Jarzęcki! I ona mnie wzywa do siebie, mówi: – No i co, kolego Jarzęcki? Braciszek uciekł do Szwecji? A on uciekł, na Bornholmie wylądował. – Braciszek uciekł, a pan kiedy ucieka? Ja mówię: – Pani redaktor, niech pani nie żartuje sobie ze mnie. Przecież ja jestem Ja-rzęc-ki! A on Jarecki! – Ja was znam, potraficie kręcić i oszukiwać! Ale śmiała się, ona zgrywała się ze mnie. Potem mi dała spokój, ale nazywali mnie w redakcji uciekinierem, że jestem uciekinierem.
Niech sobie pani wyobrazi, po kilkudziesięciu latach tego człowieka, tego Jareckiego, spotkałem w Chicago! Bo mi w Chicago Polacy powiedzieli, jak im opowiedziałem tą historię – O! On tu jest, pracuje, ma warsztat ślusarski! Chcesz, to cię zawieziemy do niego. I zawieźli. Ja mówię: – Pan Jarecki? – Tak! – A ja jestem Jarzęcki. Wie pan, jakie ja miałem kłopoty przez pana? Że pan się wygłupił z tą ucieczką? Potem żeśmy razem wódkę pili, zaprzyjaźniliśmy się nawet. Takie były moje przygody. Potem odszedłem z LOT-u. Przyjęty zostałem, też taki egzamin przeszedłem, do Polskiej Agencji Prasowej. Ale jednocześnie musiałem kończyć studia na Wyższej Szkole Dziennikarskiej, którą ukończyłem, pracując już. Pracowałem wiele lat w PAP-ie. Później przeszedłem do dziennikarzy, to była taka agencja dziennikarzy Omnipress, potem przeszedłem do wydawnictwa „Polonia”. Potem pracowałem w Interpressie jako sekretarz redakcji nagrań dźwiękowych, współpracowałem z radiem aż do wyjazdu do Ameryki.
Wspominał Pan o swoich rodzicach i dziadkach. Proszę powiedzieć, jak rodzice mieli na imię i jak dziadkowie? Mama miała na imię Cecylia, ojciec Karol. Dziadek Jarzęcki, to znaczy ojciec mego ojca, miał na imię Jan, a babcia Joanna. Natomiast rodzice mamy mojej: dziadek miał na imię Ludwik Ryszel, a babcia Katarzyna. Wspominał Pan o tym, że dziadkowie zginęli podczas powstania. Tak. Znaczy jedni dziadkowie. Dziadkowie Jarzęccy, bo jeśli chodzi o dziadków Ryszlów, dziadek umarł przed wojną, w 1936 roku. Babcia żyła i powstanie przeżyła, nawet była w czasie tego bombardowania, o którym opowiadałem pani, na Emilii Plater była razem ze mną. Przeżyła, umarła w 1941 roku. Natomiast dziadkowie na ulicy Zakroczymskiej mieszkali pod numerem trzynastym na czwartym piętrze. To była bardzo stara kamienica.
A ponieważ ostrzał niemiecki był na wprost prawie tego domu i tej ulicy, bo z Dworca Gdańskiego pociąg pancerny z dział strzelał w kierunku ulicy Zakroczymskiej, jednocześnie ostrzeliwując kamienice, a to był drugi dom od skrzyżowania od ulicy Wójtowskiej, róg Zakroczymskiej, no i ten dom był ostrzeliwany z ciężkich dział. Dziadka nie było w tym momencie, jak mi relacjonują kuzyni, którzy mieszkali niedaleko. Babcia właśnie uciekała do tych kuzynów na ulicę Kościelną i uciekała piwnicami, bo można było piwnicami, połączenia były, nie wychodząc na ulicę. W czasie tego bombardowania, kiedy kamienica została zburzona, babcia zdążyła wybiec podobno i przebiec do następnej kamienicy przez piwnice. Ale ta kamienica również została zburzona. I gdzieś zginęła pod gruzami tej kamienicy. Natomiast dziadka, przypadkowo prawdopodobnie, przy dziadku gdzieś wybuchł pocisk czy jakiś szrapnel i urwał dziadkowi nogi.
Opowiadał ojca znajomy, który razem też pracował na tej stacji jako tramwajarz, na Muranowie, i był przy tym momencie, kiedy dziadek leżał z tymi urwanymi nogami i wołał mego ojca po imieniu. Tyle wiem o śmierci dziadka, pod parkanem zakładów tych, Wytwórni Papierów Wartościowych leżał. A potem podobno pochowali dziadka w zbiorowej mogile, bo tak chowano wszystkich ze Starego Miasta, w ogrodzie przy placu Krasińskich, tam na tyłach jest taki ogród, za pałacem Krasińskich. Tak właśnie zginęli moi dziadkowie. Rozumiem, że po wojnie były ekshumacje. Były, ale ja nie mam pojęcia. Chodziłem tam kilkakrotnie do tego ogrodu, szukałem śladu jakiegoś. Są piękne trawniki, nikt nic nie wie. Tak że nie mam kogo spytać nawet. Może jakieś władze stolicy coś wiedzą, może jest jakaś komórka, ja nie wiem. Nie dotarłem w każdym bądź razie. Tak że nic więcej nie wiem. Na pomniku, na grobie rodzinnym... Dziadkowie sobie wybudowali już przed wojną grób, kiedy zmarła właśnie ich pierwsza córka; to była młoda dziewczyna, miała dwadzieścia lat. No, to wybudowali taki rodzinny grób.
I w tym grobie w tej chwili leżą trzy córki dziadków i wnuczek. Jest specjalna tablica, która mówi, że tutaj symbolicznie pochowani są dziadkowie, którzy zginęli w czasie powstania. Chodził Pan na tajne komplety w czasie okupacji. Tak. Kiedy ukończyłem szkołę mechaniczną imienia Konarskiego, zostaliśmy zabrani i skierowani do fabryki Ursus, jak mówiłem o tym, gdzie produkowano czołgi, nie byliśmy tam skoszarowani. Pracowałem dwanaście godzin, ale mogłem wracać do domu wieczorem i rano na siódmą już przyjeżdżać. Tak że w soboty miałem krótszą pracę i w niedziele nie pracowałem, więc w soboty i w niedziele chodziłem na komplety, miałem dwa razy w tygodniu. A wykładali właśnie profesorowie z gimnazjum Poniatowskiego. Przykro mi, że ja już tych nazwisk nie pamiętam, tak uciekają nazwiska z pamięci. Pamiętam tych profesorów, pamiętam ich sylwetki, ale nie powiem, jakie to były nazwiska. Niestety, tego nie pamiętam. W każdym bądź razie trzej profesorowie wykładali: jeden z historii, jeden z polskiego, łaciny nie było, chyba z geografii.
Chyba te przedmioty głównie. Czyli takie bardziej humanistyczne. Tak, te najważniejsze przedmioty. W ciągu roku zrobiłem te dwie klasy licealne, zdałem egzamin i zaliczono mi małą maturę. Czyli małą maturę zrobił Pan na tych kompletach? Na tych kompletach, tak. Uzupełniłem jak gdyby gimnazjum Konarskiego. A to było w jakimś prywatnym mieszkaniu, gdzie się odbywały lekcje? Tak, to było w różnych prywatnych mieszkaniach, bo się zmieniały te lokale. Jedno mieszkanie było, pamiętam, w alei Wojska Polskiego. Drugie było na Niegolewskiego. W trzech mieszkaniach byłem. Ile było osób w trakcie takiej lekcji? To nie była duża grupa – sześć, siedem osób tak mniej więcej. Kameralnie. Tak. To trwało jakieś kilka godzin. Proszę opowiedzieć jakieś szczegóły z tego, jak to wyglądało, jak tam się zbieraliście. Schodziliśmy się przede wszystkim pojedynczo. Ostrzegano nas, żeby przychodzić w odstępach dziesięciominutowych. Bardzo miła gospodyni była pani. Nie znam jej osobiście, nawet nie pytałem o nazwisko, bo za okupacji była zasada – nie pytać o nazwiska. To było bardziej bezpieczne dla obydwu stron.
Zasiadaliśmy przy okrągłym, pamiętam, stole, taki dosyć duży pokój był stołowy. Ostatni przychodził profesor. No i zaczęły się wykłady. Każdy miał tam jakiś notes, zeszyt, profesor też nie nosił przy sobie specjalnie jakichś książek. Czasami miał jakąś tam księgę, ale głównie mówił z pamięci właściwie, uczył nas. Znaczy, wszyscy trzej. I później były zadawane lekcje domowe, prace domowe i na następnej lekcji każdy coś musiał na temat poprzedniej lekcji powiedzieć, co zapamiętał i czego się nauczył. Tak to się mniej więcej odbywało. Chodził Pan na te komplety, bo Pan chciał czy rodzice kazali? Głównie rodzicom na tym zależało, bo rodzice chcieli, żebym ja się dalej kształcił. No więc rodzice, właściwie to ojciec tym kierował głównie, a ja nie byłem przeciwny, bo też chciałem mieć i zakończenie, bo cóż, szkoła zawodowa, to była tylko szkoła zawodowa, a brakowało tych dwóch klas, żeby mieć ukończone gimnazjum. Nie byłem przeciwny w każdym bądź razie.
A rodzice nie bali się, że wysyłając Pana na takie komplety, narażają? To właśnie bardzo dziwne, bo moja mama w ogóle się niczego nie bała. Jakoś nie miała wyobraźni i strachu. Na przykład tu na Żoliborzu były bardzo częste, w pewnym okresie, bombardowania i to nie przez Niemców. Rosjanie przylatywali, Sowieci i usiłowali bombardować Dworzec Gdański. Tych nalotów było bardzo dużo i bomby padały, oni nie trafiali. Słabi to byli lotnicy, zresztą z dużej wysokości zrzucali bomby i te bomby padały w aleję Wojska Polskiego, blisko placu Wilsona, blisko Krasińskiego. No więc wszyscy oczywiście, jak było bombardowanie, uciekali do piwnicy, nawet ojciec ze mną schodził do piwnicy. Mama nie, mama zostawała zawsze w mieszkaniu i mówiła, że nie ma się czego bać i nie będzie uciekała. I nie chowała się. I tak było przez całą wojnę.
Do tego stopnia, że na Emilii Plater w tym drugim budynku, do którego uciekliśmy po zbombardowaniu tego pod czternastym, to pamiętam, jak był ten największy nalot (w którym zburzono właśnie tę oficynę, w której byliśmy) i staliśmy w tym przejściu, w tym przedsionku między klatką schodową a pokojem, to były tak silne – jeszcze nie zburzyli w tym momencie tego domu – ale były tak silne wybuchy, że rzucało nas dosłownie razem z tym domem niemalże do góry. A mama w tym czasie karmiła mnie jajecznicą. Ja byłem ten jedynak, ten niuniuś, jak zawsze na mnie mówiono i ja byłem niejadek, rzeczywiście nie chciałem jeść. A mama uważała, że pierwsza rzecz, to jest jedzenie, najważniejsza. Nic, nieważne są naloty, nieważne są bomby. I w trakcie tego strasznego bombardowania ja przełykać nie mogłem ze strachu, a mama mi wciskała łyżką jajecznicę, pamiętam jak dziś. Tak że taka była moja matka. Może też sama się uspokajała w ten sposób? Być może. Usiłowała zachować pozory, że wszystko jest normalnie. A była osobą bardzo miłą, bardzo kulturalną. Nawet pokażę pani portrecik mojej mamy. Była wesoła, zawsze uśmiechnięta, lubiła śpiewać. I nie bała się.
Proszę Pana, to może teraz wróćmy jeszcze, skoro rozmawiamy o okupacji, wróćmy jeszcze na moment do tej kapliczki, o której Pan wspominał u Państwa w domu. Powiedział Pan, że została wybudowana w podziękowaniu za uratowanie życia. Czy orientuje się Pan, kto to finansował? Nie było rozmowy o finansowaniu, każdy coś przynosił, więc przynosili różne kamienie, kawałki jakichś ciekawych murów. Bo tam jest taki postument zrobiony ładny, antyczny, bym powiedział, i z tyłu jest taka ściana z cegieł jak skały, więc ktoś kierował tym, kto miał trochę poczucia smaku artystycznego. I każdy, pamiętam, lokator coś przynosił. Ja sam przynosiłem jakieś kamienie z pola tam, z kierunku Powązek. I tak powoli zbudowaliśmy, wszyscy mieszkańcy, składaliśmy to, prawda. Kilku panów murowało, tam ochotnicy. Figurę to już nie pamiętam, skąd zdobyto. Nie wiem po prostu. Skądś się ta figura znalazła, ktoś przyniósł tą figurkę.
No i zainstalowano też oświetlenie wtedy, ale oczywiście nie elektryczne, tylko z lamp chyba naftowych. Bo wiem, że długo się paliły te lampki. Była bardzo ładna, zresztą zobaczy pani ją. No i tam codziennie ktoś się modlił. Albo się grupy modliły, albo panie starsze odmawiały jakąś litanię. Kapliczka była postawiona naprzeciwko naszego okna i balkonu, my na pierwszym piętrze mieszkaliśmy, tak że kapliczkę miałem przed sobą. Widziałem nieraz, moja mama nawet z balkonu też brała udział w modlitwie, nie schodząc, bo było tak blisko, że modliła się. Tak że duże grupy modliły się mieszkańców, szczególnie kobiety, przed tą kapliczką. Czy jak schodzili mieszkańcy na podwórko modlić się, to czy oni schodzili z krzesełkami? Nie, klęczeli wszyscy. Część stała – ci, co nie mogli klęknąć. A większość klęczała w trakcie modlitwy. Tak że nie było krzeseł.
A czy przychodził ksiądz? Mieszkał w tejże kamienicy ksiądz, mój zresztą wykładowca, ksiądz Plewko-Plewczyński, nazywał się, bo to był jednocześnie kompozytor świetny, pianista, a odprawiał mszę tu w tym naszym kościele przed wojną jeszcze i za okupacji, Świętego Jacka. Na Starym Mieście, mówi Pan? Nie, nie, tu, w tym kościele na Żoliborzu. No, to to jest Stanisława Kostki. Stanisława Kostki, tak. Bo Jacek to jest na Starym Mieście. Tak tak, pomyliłem. Tak że on tutaj też odprawiał msze, a poza tym właśnie, ponieważ był lokatorem tejże kamienicy, to również przychodził i modlił się, prowadził modlitwy. Modlił się wraz z mieszkańcami. I to było w trakcie okupacji? To było cały czas w trakcie okupacji, tak. A w czasie powstania Pana nie było, to już Pan nie wie? To już niestety nie wiem, może coś tu ojciec pisze, ja już tego nie pamiętam. Ale chyba o kapliczce to tu nie przypominam sobie, żeby pisał. Mogę spojrzeć. To później.
A po wojnie dom nie był zburzony? Był częściowo zburzony, to znaczy fragment domu od frontu, akurat za ścianą naszego mieszkania. Ci państwo, którzy mieszkali, państwo Góreccy, ich mieszkanie zburzyła bomba, a nasze ocalało. I właściwie cały dom ocalał, tylko były szyby wybite, ślady po pociskach były. Ale jako kamienica, jako taka ocalała. Zresztą to jest potężna kamienica, olbrzymi czworobok, tak że nawet z podwórka tej kamienicy powstańcy, mający w posiadaniu granatnik, które to granatniki strzelały do góry, ponad dachami, no to ostrzeliwali Niemców z podwórka tejże kamienicy. A w powstaniu, no bo to o powstaniu mówię, to czołgi niemieckie atakowały, ostrzeliwały dom od strony obecnej ulicy księdza Popiełuszki, której nie było wtedy, to były tylko tereny wojskowe, tak zwane forty wojskowe. No to ostrzeliwali, niemalże te czołgi stały przed samą kamienicą i w okna prosto strzelały, ale jakoś na wylot nie były w stanie przestrzelić. Tak że mieszkańcy się czuli względnie bezpiecznie w środku na podwórzu, powiedzmy, czy w klatkach schodowych.
Tak to wyglądało. Mnie nie było wtedy tu, raczej z ojca pamiętnika można coś z tego wyczytać. Wiem tylko, że to był dom, w którym było bardzo dużo dzieci, bardzo dużo młodzieży, bo tam miałem mnóstwo kolegów. Ale o dziwo, w tym domu również mieszkali Niemcy, o czym my nieco wiedzieliśmy, ale nie interesowaliśmy się przed wojną tym, a mieszkali już od przed wojny. Na przykład byli tacy państwo ? Gisges [2:38;13] Gawrońscy, koło nas mieszkali, nasi sąsiedzi. On był majorem Legionów, pan Gawroński, a jego żona była Niemką, Gisges się nazywała. I w czasie wojny, po upadku Warszawy, raptem stali się Niemcami. No więc syn ich, Nelek, to był taki mój dobry podwórkowy kolega od piaskownicy, no tak że, a on dalej był tym kolegą i trudno było mu powiedzieć: – Ty idź, Szwabie, ode mnie! Bo raz, że człowiek się bał, a po drugie, to był tak miły chłopak, że dalej na podwórku z nami stał. Oczywiście przy nim już nie rozmawialiśmy na niebezpieczne tematy. Ale on od nas nie odchodził.
Na przykład pamiętam taki moment: jego siostra starsza, Krystyna, zresztą bardzo ładna dziewczyna, została przyjęta czy zwerbowana do wojska niemieckiego. Tu było na Bielanach lotnisko przed wojną i w czasie wojny, niemieckie. I ona pracowała na tym lotnisku i chodziła w mundurze lotniczym niemieckim i furażerce. Kiedyś, pamiętam, wracam ze szkoły i akurat ona mnie spotkała. Znała mnie dobrze, wzięła mnie za rękę (ja już byłem chłopak duży, trzynaście lat skończone) i mówi: – No to idziemy razem do domu! Myślę: „No, gdzież ta Szwabica będzie ze mną szła? Co koledzy o mnie powiedzą, że ja tu mam kontakty z Niemcami!” I byłem taki wściekły i tak niezadowolony z tego spaceru z nią, ale nie odstępowała mnie i szła ze mną cały czas aż do samej kamienicy. Ale wszyscy wiedzieli, kto to jest, tak że mnie nikt o nic nie oskarżał. To była jedna rodzina niemiecka. Piętro wyżej na tej samej klatce nad nami mieszkali też Niemcy, starsze małżeństwo. Bardzo ciche, spokojne. I pamiętam, że tacy byli przed wojną. Nie mieli dzieci, nie mieli żadnej rodziny.
Nieraz, pamiętam, że ta sąsiadka przychodziła do nas i od mamy chleb pożyczała, czyli im się za dobrze chyba nie powodziło. I tacy później byli za okupacji, cisi, spokojni, ale wiedzieliśmy, że to są Niemcy. Były jeszcze dwie rodziny niemieckie. Była taka pani, Grunwald się nazywała. Jej mąż był też majorem Wojska Polskiego. Nawet szabla w mieszkaniu wisiała na ścianie. On był w niewoli, a ona stała się Niemką. Przyjmowała w domu Niemców, stale widzieliśmy żołnierzy, wojskowych, oficerów, tam przychodzili. A jej syn Zbyszek był też moim kolegą podwórkowym, z tym, że jemu już ta niemczyzna uderzyła do głowy i już z nami na podwórku rozmawiał po niemiecku. No więc ja tam nieraz mówiłem: – Ty, nie wygłupiaj się, mów po polsku. Co? Już zapomniałeś języka polskiego? – Nie! – on mówił – Ja jestem Niemcem! No i niby to były jakieś takie zabawy, ale żadne zabawy, wie pani. W każdym bądź razie okazuje się, że byli wśród nas Niemcy przed wojną i spotykało się ich. Zresztą mnie uratował życie Niemiec.
Wtedy kiedy pracowałem w Ursusie, przechodziłem z działu na dział, tak że uczyłem się różnych funkcji. Raz pracowałem na tokarni, później na tak zwanym ? szepingu [2:42:08], to byłem w kuźni. Wreszcie skierowano mnie na taką halę, dokąd wyprowadzano gotowe, już wyprodukowane czołgi. I nauczył szef mnie, tamten brygadzista, nauczył prowadzić ten czołg. Moim zadaniem było wyprowadzać te czołgi z hali na pole, gdzie one tam odbywały próby. Ja tylko ten kawałek je wyprowadzałem. Przed halą była szeroka brama, że czołg się mieścił, ale odległość z jednej strony od ściany była dosłownie taka i z drugiej też tak, trzeba było strasznie ostrożnie manewrować. Czołg ma takie dwa knyple, samolot ma jeden, a czołg ma dwa i gąsienice. Zatrzymuje, jak chce skręcać. I kiedyś wyprowadzam ten czołg tyłem, nie widzę nic, nie miałem lusterka, nic z tyłu nie widziałem, nic po bokach nie widziałem. A przed halą była ulica, znaczy na terenie fabryki, i stały przy niej polskie przedwojenne samochody ciężarowe – piękne, nowe, nieużywane, pomalowane ślicznie, tam coś pięć czy sześć tych samochodów stało. One się nazywały ? [2:43:23], pamiętam.
Niech sobie pani wyobrazi, ja jak wyjechałem – już kolega mnie prowadził, szedł przede mną – i kiedy już wyprowadziłem z bramy i wyjeżdżałem na jezdnię, jakoś się obsunęła mi noga na gazie, ten czołg skoczył jak kozioł i uderzyłem w bok jednego z tych samochodów. Zgniotłem bok. No, szybko wyjechałem, na plac odprowadziłem, koledzy chcieli mnie uratować, więc samochód szybko przekręcili na drugą stronę, żeby Niemiec, ten, który tam chodził taki, nie wiem, czy to był gestapowiec, czy esesman, w czarnym mundurze chodził w każdym bądź razie i sprawdzał nas. Ale ktoś doniósł Niemcowi usłużny i natychmiast przyszli po mnie, i zabrali mnie do takiej betonowej budki. Taka okrągła, średnica była nie większa jak metr w środku i były takie żelazne obręcze. Zakuto mi ręce w te obręcze, głowę miałem pochyloną i bito mnie aż do nieprzytomności. Krzyczeli, że to sabotaż, że ja to celowo zrobiłem. Potem mnie zaniesiono, bo ja już iść nie byłem w stanie, rzucono mnie do jakiejś piwnicy bez okna i leżałem w tej piwnicy. Tam było trochę słomy.
I przychodził do mnie, pamiętam, pierwszy raz w nocy, nawet go nie widziałem, bo była taka ciemność, że nic nie widziałem, ale przyniósł mi jakąś kawę i kawałek chleba razowego Niemiec, Ślązak, bo mówił po polsku. Niezrozumiale, ale można było zrozumieć. Nie wiem, ile czasu to trwało, jak ja tam leżałem, oczekiwałem na egzekucję, niczego innego nie mogłem się spodziewać. I on któregoś wieczoru przyszedł do mnie, przynosząc mi tą kawę i powiedział do mnie: – Nie bój się, ja ciebie dzisiaj w nocy wyprowadzę. Czekaj na mnie, bądź gotowy, bo ja tu przyjdę po ciebie. No to ja już z góry wiedziałem, że koniec mego życia, że on mnie wyprowadzi po to, żeby mnie rozstrzelać, bo tak się działo w czasie okupacji. Rzeczywiście przyszedł, zabrał mnie i prowadził przez cały teren fabryki aż gdzieś na koniec do ogrodzenia, do parkanu. Przy tym parkanie widzę, że stoi jeszcze kilku robotników. I to byli Żydzi, o dziwo. Odsunął gdzieś tam jakieś deski i puścił nas. I rzeczywiście mnie wyprowadził ten Niemiec. Potem się okazało, jak to się stało. Dopiero się po jakimś czasie dowiedziałem.
Wypuścił mnie, ale ja byłem w kombinezonie, bo pracowaliśmy w kombinezonach wykonanych z papieru. Niemcy robili materiały z papieru. I one były tak mocne, że się nie rozrywały, mimo że to papier, to było sprasowane bardzo silnie. I buty drewniaki. No i teraz, jak tu iść? Noc, do domu mam daleko, do domu nie pójdę, przecież jak uciekłem, to gestapo mnie będzie szukało. No, więc pomyślałem sobie, że muszę iść do dziadków na Stare Miasto, na Zakroczymską. Teraz tylko, jak dojść w tym ubraniu? Noc, nie wolno chodzić w nocy, w dzień nie mogę też, bo mnie zobaczą Niemcy bardzo łatwo. To postanowiłem tylko nocami iść, a w dzień się ukrywać gdzieś w polu albo w jakiejś kamienicy, na klatce czy gdzieś. I tak się stało i tak szedłem. W nocy szedłem przez pola, bo tam z Ursusa do Okęcia to jest spora ilość kilometrów. Później, to już gdzieś tak w dzień widziałem jakiś domek, kamienicę, szopę, no to się przesiedziałem, przeleżałem i do wieczora. A później ostatni odcinek to szedłem przez...
A to miałem przygodę, ale chyba nie warto opowiadać. Bo szedłem przez Cmentarz Powązkowski. Akurat od tyłu cmentarz miał furtkę taką otwieraną i wychodziła do bramy głównej na ulicę Powązkowską, więc mogłem przeciąć przez tę Aleję Zasłużonych, tam przechodziłem. A to o tym nie będę mówił. Jednym słowem przechodziłem i przeszedłem, to zbyt humorystycznie wygląda, a strachu się najadłem co niemiara. I doszedłem szczęśliwie na Stare Miasto do dziadków. Dziadek akurat był, babci nie było, zdziwił się, że mnie zobaczył. Powiedziałem, o co chodzi, dziadek mówi: – W porządku, to już tu siedź, nie ruszaj się. Ja ojca zawiadomię, jutro na stację pójdę i ojcu powiem, żeby ci przynosił jedzenie, bo my nie mamy. Bo dziadkowie... babcia była u córki, dziadek był u drugiej córki, a obie mieszkały na Starym Mieście. No, bo nie mieli pieniędzy na wyżywienie. I tak się stało i ja zostałem tam. I ojciec do mnie przychodził, czasami mama przychodziła, czasami koleżanka moja przychodziła do mnie, która tam niedaleko mieszkała. I tak mnie żywili.
Raz przeżyłem taki bardzo niepokojący moment, bo właśnie ta moja sympatia Krysia (nie żyje już dawno) przychodziła do mnie z tym jedzeniem. I odważyłem się raz wyjść z nią na spacer. A chodziłem, jak pani wspominałem, w tych butach oficerkach i takiej kurtce. I idziemy Zakroczymską i w tym momencie wyjechała sztrajfa, tak zwana, czyli patrol samochodowy niemiecki, z odkrytym samochodem, z karabinem maszynowym ustawionym i reflektorem. I tam siedziało dziesięciu Niemców i jeden oficer. No i jak nas zobaczyli – pusta ulica, tylko my dwoje szliśmy – i zatrzymał się ten samochód przy nas. Zatrzymał się, ale nic nie mówią, tylko się patrzą na nas i na mnie. Nie wiem, co ich skłoniło do tego, żeby mnie nie zatrzymać. Postali, postali – a myśmy wolno szli – i odjechali. Szczęśliwie się skończyło. To był taki jeden moment. U dziadków przesiedziałem właśnie do dwudziestego pierwszego lipca, ten tydzień przed wybuchem powstania. Potem to już pani opowiadałem, co było.
Czyli ta historia, która się Panu przytrafiła w fabryce i to uwięzienie, to było na mniej więcej dwa tygodnie przed Pana opuszczeniem w ogóle Warszawy? A właśnie, à propos, jak to się stało, że tamten Niemiec mnie uratował życie? Bo okazało się, że ojczulek mój miał kolegę, też tramwajarza, motorniczego tramwaju, którego ja znałem notabene bardzo dobrze. Nazywał się Lutek ? Weignekt [2:51:07], z pochodzenia niemieckie nazwisko. Okazało się, że rzeczywiście Niemiec, to znaczy rodowitą Niemką była jego matka. Ale to była tak przyzwoita rodzina niemiecka, że puszczali akowców do mieszkania, pozwalali słuchać radia Londynu i po wojnie nawet komuniści w Polsce ich zrehabilitowali. Oni żyli tu nadal spokojnie w Warszawie, bo tyle dobrego robili, a nic złego. I ojciec się do niego zwrócił, mówi: – Lutek, ratuj Janusza! Słuchaj, jedynak! I opowiedział, o co chodzi. Mówi: – Idź, ty wiesz, jak z nimi rozmawiać, jesteś Niemcem oficjalnie, znasz język.
I on poszedł. I był taki sprytny, że odnalazł tego wartownika, który do mnie przychodził, tego Ślązaka. No i jakoś się dogadali, że on powiedział: – Słuchaj, puść tego, a ja ci zapłacę. I ten wartownik tam określił jakoś kwotę. Ten kolega przyszedł do ojca i powiedział mu, że wszystko jest do załatwienia, tylko jest potrzebna dosyć gruba gotówka. Ojciec się postarał tam wśród rodziny, kolegów, zebrał taką kwotę, coś tam sprzedali rodzice. I on zaniósł tam tę kwotę temu Niemcowi. Niemiec mnie dlatego wyprowadził. Tak że to nie był jakiś patriotyczny czyn, tylko zrobił to dla pieniędzy. Ale uratował mi życie na pewno. Proszę Pana, a czy jakieś akcje sabotażu w tej fabryce czołgów były? Nie, nie spotykałem, nie. Nie słyszałem nigdy. Wie pani, tam była bardzo silna obstawa i ochrona niemiecka. Tam chodzili ci tacy Schupo tak zwani. Potem chodzili Werkschutze, się nazywali, i chodził oficer, gestapo też pamiętam. Bez przerwy między pracownikami w linii chodzili, tak że tam nawet nikt nie mógłby nic zrobić, bo wciąż byliśmy pod obserwacją.
Czy pamięta Pan, jak powstawało getto i jego likwidację? Pamiętam. Pamiętam dlatego, że stacja tramwajowa ojca znajdowała się nie na terenie wprawdzie getta... to znaczy na terenie żydowskiej dzielnicy, ale parkan murowany, który oddzielał dzielnicę polską od niemieckiej, znajdował się prawie przy samej stacji, tak że tramwaje mogły wyjeżdżać z zajezdni na stronę polską, ale i na żydowską. Bo przez getto też tramwaje jeździły. Początkowo to wyglądało tak, byliśmy w ogóle bardzo zaskoczeni, bo bez żadnych zawiadomień raptem robotnicy naokoło getta, a więc wzdłuż ulicy Bonifraterskiej, środkiem ulicy Bonifraterskiej szedł murowany trzy, trzy i pół metra wysokości mur, wybudowany został. On szedł aż do Długiej, skręcał w prawo do Leszna i później jakoś się łączył z parkanem, który przebiegał obok obecnej komendy policji w Pałacu Mostowskich i potem szedł do ulicy Leszno, czyli dzisiejszej Trasy W-Z i szedł w tamtą stronę.
Kończył się przy ulicy Okopowej i znów skręcał w kierunku Żoliborza ten parkan, i kończył się na ulicy Stawki. Dochodził do Muranowa i do ulicy Bonifraterskiej i tu się zamykał cały ten. I to był cały teren właśnie getta. Więc widzieliśmy, że stawiają to ogrodzenie murowane. To ojciec przynosił takie wiadomości, bo się orientował dobrze, że właśnie zamykają Żydów w tak zwanym getcie. I rzeczywiście, jak tylko zrobili już to całe ogrodzenie, to Żydzi otrzymali polecenie: wszyscy musieli nosić opaski na lewym ramieniu z tą gwiazdą hebrajską swoją. I tak się zaczęło getto. Co tam się działo wewnątrz, to tak nie bardzo wiedzieliśmy, ale tramwaje wjeżdżały do getta i nie były specjalnie kontrolowane. I wyjeżdżały z getta. Więc na przykład ludzie (handlarze, bo tak trzeba by ich nazwać) handlowali z Żydami, bo Żydzi wyprzedawali wszystko wtedy. Więc za grosze kupowali złoto ci, co mieli pieniądze oczywiście. Wskakiwali do takiego tramwaju, wjeżdżali do getta, przywozili prawdopodobnie żywność, a brali jakieś cenne przedmioty – futra, złoto. Taki handel szedł wtedy.
Później już to się skończyło, bo Niemcy kontrolowali tramwaje wjeżdżające do getta i wyjeżdżające, tak że nikt nie mógł wskoczyć do tramwaju po tym czasie. Natomiast ja byłem trzy razy w getcie. Raz udało mi się szczęśliwie, bo też o mało nie zginąłem. Dostałem polecenie od naszego dowódcy, żebyśmy zanieśli paczkę. Powiedziano, że to była żywność. Ja nie wiem, co tam było w tej paczce. Razem z moim tym kuzynem, bratem ciotecznym, w niedzielę, pamiętam, bo wyznaczyli nam, że to najlepiej w niedzielę. Ponieważ przy parkanie, przy krawężniku na samym dole, gdzie są kanały, te kraty takie żelazne, tam były takie otwory okrągłe, tak że można było – taki chłopak jak ja mogłem się wślizgnąć do tego i przejść do getta. I tam już były... czekali na nas. My wchodziliśmy do getta. Jak to się odbywało? Podchodziliśmy do żydowskiego policjanta, bo z zewnątrz stał żydowski policjant i spacerował Niemiec, wartownik.
Do Żyda się podchodziło, dawało mu się pięć złotych (chyba to było pięć złotych, mogę się mylić, już nie pamiętam), a on się dzielił tą kwotą później z tym Niemcem. Niemiec odchodził, udawał, że nie widzi, ten się odwracał, a my w tym czasie wskakiwaliśmy do getta. Na nas już tam czekał Żyd i prowadził nas do jakiegoś mieszkania, gdzie oddawaliśmy tą paczkę. Tak było trzy razy. Pierwszy raz to w ogóle bezbłędnie wszystko poszło. Po jakichś dwóch godzinach z powrotem wracaliśmy tą samą drogą. Za drugim razem raptem Żydzi zwrócili na nas uwagę i zaczął się gromadzić tłum wokół nas z krzykiem, że: goje, tacy odżywieni, tacy ubrani! Bo to była niedziela, więc byliśmy jakoś tam przyzwoicie ubrani. A tam była straszna rzecz, co tam się działo! Tego nie będę w życiu widział, co tam wtedy widziałem! Widziałem, na wózkach dwukołowych wieziono jeszcze żyjących nieboszczyków! Ruszających się, nagich, polanych wapnem. I to wszystko oni odwozili i zrzucali do wielkich dołów i zakopywali jeszcze żywych ludzi.
To było coś strasznego! Widziałem konających na ulicach co parę kroków, z głodu umierających, rzucających się w takich drgawkach przedśmiertnych. No, straszne widoki. I to tych ludzi, tych Żydów, rzeczywiście pobudziło do tej nienawiści do nas. I żeby nie ten Żyd, który nas prowadził, to by nas tam ukamienowali. Ale on wyjaśnił, że my tu właśnie pomagamy, a nie szkodzimy i dali nam spokój. To było pierwsze takie niebezpieczeństwo. A ostatni raz, ten trzeci raz jak byliśmy, to jak ja wchodziłem – pierwszy wszedł Leszek, za nim ja – i ja jeszcze miałem nogi od kolan do butów na zewnątrz, po naszej stronie, i przejeżdżał motocykl niemiecki, dwóch esesmanów z karabinem maszynowym. I zobaczyli mnie, serię puścili po parkanie, ale na szczęście nie trafili mnie w nogi. Tylko słyszałem ten strzał i usłyszałem te odpryski muru. Wskoczyłem i udało się. To były takie moje trzy przygody z gettem w czasie okupacji.
Miałem jeszcze tam spotkania z Żydami, którzy się ukrywali. Na Żoliborzu u znajomych na Krajewskiego się ukrywał jeden Żyd, taki znany przedwojenny bokser. Wiedziałem, że w naszej kamienicy na Krasińskiego też się ukrywał Żyd, tramwajarz notabene, ojciec go znał. Nazywał się Widelec, pamiętam jego nazwisko. Ale wszyscy mieszkańcy kamienicy wiedzieli, że tam mieszka Żyd i znali go – nikt go nie wydał. Taka była wtedy solidarność. Czy on mieszkał we własnym mieszkaniu, czy u kogoś? Tak, we własnym mieszkaniu. Piętro niżej. A wychodził z mieszkania? Przed wojną normalnie chodził jak każdy. Ale teraz, w czasie okupacji? A już w czasie okupacji to ja tak specjalnie nie obserwowałem go. Trudno mi powiedzieć, czy on wychodził. On mieszkał razem z żoną, z córką, z zięciem i małą wnuczką. Zięć był podoficerem w batalionie pancernym, w czołgach, tam gdzie mój wujek. Był podległym podoficerem mojemu wujkowi. Wujek go dobrze znał. I on całą okupację spędził też w tym mieszkaniu, ale wychodził normalnie. Jakoś udało mu się. Oni do samego powstania...
Pewnie miał aryjskie papiery? Nie, ten zięć był Polakiem, nie był Żydem. A ten jego teść, to przypuszczam, nie wiem, jak tam było. W każdym razie oni ocaleli do samego powstania. Chyba ojciec o nich, przypuszczam, że coś tu nadmieniał. Słyszałem, że do samego powstania żyli i nic się im nie stało. A ten bokser, o którym Pan mówi, jak się nazywał? To był znany bokser... Jak on się nazywał? Tramwajarze mieli swój klub sportowy. I też na tej samej stacji muranowskiej pracował słynny biegacz, konkurent Kusocińskiego, Noji się nazywał. Olimpijczyk, jeździł jako motorowy w tramwaju. Było kilku bokserów znanych, tramwajarzy na tej stacji i między innymi on był, ten, o którym ja mówię. I on pod jakim adresem się ukrywał? On się ukrywał na Krajewskiego u rodziny tramwajarzy jakiejś. Ale wykryli tę rodzinę i jego, i rozstrzelali. Zginęli. Czy ta cała rodzina zginęła, to tego nie wiem. Ale wiem, że on, bo ojciec mówił, że jego wyciągnęli z mieszkania i go... Ktoś go oskarżył.
Proszę Pana, a jak Pan przechodził... Do końca nie umiem sobie tego wyobrazić: był mur i w którym miejscu był jakby ten kanał, w który Pan wchodził? Jak to wyglądało? Ja to pani narysuję. Tu jest Pałac Mostowskich, tu jest ulica Jana Pawła, przedłużenie Marszałkowskiej, a tu jest Trasa W-Z. Dzisiaj tu jest kino Muranów. W tym miejscu było to ogrodzenie. I ono przebiegało tak, że Pałac był po naszej stronie, natomiast tu był ten mur i tam już było getto. I powiedzmy, parkan, gdybyśmy go tak z perspektywy pokazali, wyglądał tak i taki był otwór. W tym murze, w tym parkanie? W tym parkanie, oczywiście. I do czego służyły te otwory? Bo tu przy nich był kanał, tu spływała woda. Tak jak dzisiaj jeszcze są te kanały. I taka krata tu była żelazna; może, żeby woda stamtąd płynęła. I Pan, będąc jeszcze bardzo w gruncie rzeczy młody czy wręcz mały, po prostu był w stanie przecisnąć się przez to? Tak.
On był na tyle duży, że ja swobodnie nawet się przeciskałem przez to, bo był taki półokrągły i bardzo łatwo się wchodziło. Ten Niemiec szedł tu, a Żyd był tutaj – policjant. I do niego się podchodziło; ten szedł w tamtą stronę, ten szedł w tę stronę, a my wskakiwaliśmy. I który to był rok? To był rok... koniec 1943 roku. To miał Pan trzynaście lat wtedy. Widzi pani, daty, to już mi się tak pokręciły. Ja już w tej chwili... Widziałem powstanie w getcie. Ale niech mnie pani zabije, nie powiem, kiedy to było. No, nie pamiętam! A widział Pan to powstanie? Widziałem! Bardzo dobrze widziałem. Widziałem wręcz sceny takie... Na przykład, jak wybuchło powstanie, słychać było strzały karabinów maszynowych i łuny nad gettem. To my, mieszkając w kamienicy tej Krasińskiego dwadzieścia, wychodziliśmy na dach wieczorem i z dachu widzieliśmy łuny i dymy nad gettem. A poza tym, mówiłem pani, że jak aresztowano tych moich kolejnych dwóch – jednego wykładowcę, a później tego dowódcę, co go rozstrzelali – to następny dowódca, porucznik Rysio go nazywaliśmy, miał pseudonim.
Mieszkał na rogu... O, tak szła ulica: to jest Bonifraterska, to jest ulica Franciszkańska. Tu były kamienice. W jednej z pierwszych kamienic mieszkał ten właśnie nasz porucznik. To była czteropiętrowa kamienica, on mieszkał na trzecim piętrze, były balkony. I ja sobie wychodziłem tu na balkon. A mur getta był tu. Tak że z trzeciego pietra ja doskonale widziałem, co się dzieje w getcie. Początkowo to nic ciekawego. No, tłumy ludzi chodziły, mieszkańców getta. Ale później, jak już zaczęli... przygotowywali się do likwidacji getta, to już tak się brutalnie obchodzili z Żydami, że strzelali do okien. Na przykład widziałem, tu naprzeciwko prawie, palący się dom i widziałem wyskakującą z dzieckiem na ręku kobietę z balkonu. A dom się palił. Niemcy stali, kilku Niemców, i strzelali do tej kobiety. To były straszne sceny. Takie sceny widziałem. O getcie to byłoby mniej więcej tyle. Nic więcej nie wiem.
Wiem tylko tyle, że w czasie powstania, to już mi koledzy opowiadali, którzy walczyli w powstaniu, że był taki duży jakiś obóz żydowski tu gdzieś... czy... nie, to był chyba Pawiak, to więzienie. I akowcy odbili w czasie powstania to więzienie i tam uratowali właśnie bardzo dużo Żydów, którzy się później przyłączyli, część się przyłączyła do walki i walczyła razem z Armią Krajową. To tyle, co pamiętam, jeśli chodzi o getto, o okupację. Chyba że pani jakieś pytanie zada, to mi się coś przypomni. Nie. To może w takim razie przejdźmy do Warszawy w styczniu 1945 roku. Jak w ogóle Pan dostał się na lewą stronę? Aha! Bo o okupacji nie chce pani mówić? Proszę mówić, jeśli... Bo mnie się przypomniało, jak były wykonywane te zamachy na... Tak, tak, oczywiście! Dobrze! Troszkę ja tu będę patrzył, bo ta pamięć mi nie bardzo... sięgam. Więc tak jak wspomniałem, zresztą znałem kilku żołnierzy z batalionu „Pięść”, bo też tam miałem kolegów, się mieścił na Żoliborzu. Działania członków batalionu „Pięść” były bardzo szerokie.
Batalion „Pięść” miał takie grupy, można powiedzieć, do specjalnych zadań, pięcioosobowe grupy. Ich zadaniem była ochrona lokali konspiracyjnych. Poza tym napadali... trudno to nazwać napadanie, to się jakieś ładne słowo powinno znaleźć, bo chodziło o banki niemieckie, gdzie rekwirowano pieniądze, i kasy instytucji niemieckich. Po prostu zabierali pieniądze. Atakowali niemieckie punkty łączności i komunikacji, tak że to była bardzo szeroko rozwinięta organizacja konspiracyjna, armia cała, armia konspiracyjna. Porywano niemieckie samochody, bo z tychże niemieckich samochodów atakowano później Niemców, tak jak właśnie Kutscherę zastrzelono z takiego samochodu. Odbijano więźniów. Na przykład była taka słynna akcja, gdzie odbijano dowódcę kompanii w batalionie „Parasol”, „Rudego” tak zwanego, on miał pseudonim Rudy i wywiad akowski dowiedział się, że będą wieźli go samochodem ciężarowym z tych kazamatów gestapo w alei Szucha po przesłuchaniu, do Arsenału.
A skąd się dowiedzieli? Bo „Parasol” miał swego człowieka, który się wcisnął tam do urzędów gestapo w alei Szucha. W jaki sposób? Sprzedawał słodycze. Chodził z taką walizeczką i sprzedawał cukierki, czekolady wedlowskie. Niemcy kupowali chętnie. I on chodził po tych pokojach, po tych korytarzach – odważny był! – i słuchał, co oni... znał niemiecki. I dowiadywał się, gdzie, co się dzieje, gdzie jakiś komendant mieszka, bandyta, łobuz, gdzie będzie jakaś akcja przeprowadzana i tak dalej. I przez tego właśnie chłopca, bo to też był chłopiec młody, dowiedzieli się, że tego właśnie aresztowanego, tego dowódcę kompanii „Rudy”, będą przewozili skatowanego strasznie, prawie nieprzytomnego, będą przewozili do Arsenału. I na ulicy obecnej przed Arsenałem, i na ulicy Bielańskiej, róg Trasy W-Z, na tym odcinku jak pałac Radziwiłłów jest, ustawili się żołnierze „Parasola”. I jak dojeżdżał ten samochód, zaatakowali go. Zapalili samochód, zwolnili wszystkich więźniów i porwali, odbili tego kolegę.
Zawieźli go tam w określone miejsce. Niestety, był tak skatowany, że po tygodniu zmarł. Nie przeżył tego. Tak że między innymi do takich zadań te grupy były utworzone. Likwidowano, jako akty sprawiedliwości, funkcjonariuszy aparatu hitlerowskiego – policji i konfidentów. Najwięcej konfidentów Polaków, którzy współpracowali z Niemcami, którzy okazali się volksdeutschami i tak dalej. Na przykład ogółem w Polsce – dobrze, że to zapisałem, bo to jest bardzo ciekawa cyfra – wykonano w czasie okupacji dwa tysiące pięćset wyroków śmierci na takich konfidentach tego typu. W początkowym okresie okupacji ciężar tych działań spoczywał na jednostkach utworzonych jeszcze w 1940 roku, więc na początku okupacji. To były związki, to się nazywało Związek Odwet, to jest ten, do którego ja początkowo należałem, właśnie do Odwetu. Został on wyodrębniony ze Związku Walki Zbrojnej, tak zwane ZWZ.
Później powołano Kierownictwo Dywersji, Kedyw. Bardzo znana organizacja. Podległe mu jednostki to były o nazwie „Motor”, „Osa” (najbardziej aktywna była „Osa”– „Kosa”), „Agat”, „Zośka”, „Pegaz”, „Parasol”, „Anatol” i „Miotła”. To były te, które miały te grupy do wykonywania egzekucji. „Osa” była głównym oddziałem utworzonym i nastawionym na uderzanie w personel hitlerowski aparatu ucisku. W tym czasie zastrzelono na Żoliborzu przy alei generała Zajączka konfidenta gestapo, byłego oficera Wojska Polskiego notabene. Trzech żołnierzy podziemia, pamiętałem jeszcze ich, bo to była głośna sprawa, o pseudonimie Naprawa, Kobuz, trzeciego nie pamiętam. Był tam jeszcze jeden uczestnik akcji, Zygmunt Szadomierski. Wykonano wtedy na generała Zajączka wyrok u wylotu alei Wojska Polskiego i placu Inwalidów. To było w tym miejscu dokładnie. Wskazany przez umówionego człowieka, też żołnierza Armii Krajowej... bo on jedyny znał tego, na którego mieli wykonać wyrok.
Znał go z widzenia, a wykonawcy nie znali go. Umówiono się, że jak on go zobaczy, podejdzie do niego i poprosi go o ogień do papierosa. I tak się stało, poprosił go o ogień do papierosa, odszedł szybko i oni już wiedzieli, kto to jest. Wskazany przez niego mężczyzna zatrzymał się na ten moment i wykonawcy wyroku podeszli do niego. Oddali kilka strzałów z rewolweru i zastrzelili go, oczywiście, przedtem informując go, jaki sąd wydał na niego wyrok. Bo to był sąd Komendy Głównej Armii Krajowej. Był Sąd Specjalny. Po wykonaniu wyroku – tak było w każdym wypadku egzekucji – wyznaczony żołnierz podszedł do tych wykonawców wyroku, odebrał od nich broń (dla bezpieczeństwa), zabrał broń do teczki, do siebie, odszedł w inną stronę, a oni już bez broni poszli sobie do domu. Ci żołnierze, ci sami trzej żołnierze z tej samej jednostki, wykonali też wyrok na konfidencie kripo, to była taka służba niemiecka, w Pruszkowie.
Po szczególnym uzgodnieniu, ustaleniu godziny, miejsca wyroku, stwierdzeniu, kiedy ten skazany będzie przejeżdżał – a był to Niemiec – to było niestety w bardzo niebezpiecznym miejscu, bo kilka kroków od posterunku żandarmerii, tam mieli wykonać ten wyrok. W każdym bądź razie akcja się powiodła. Niemiec podjechał na rowerze, podskoczyli do niego żołnierze, oddali kilka strzałów i zabili. Nazywał się Hammer. Po polsku młotek. Jednym z najodważniejszych – to była znana postać za okupacji wśród konspiratorów – żołnierzy jednostek wykonujących wyroki na konfidentach... między innymi w dniu dwudziestym ósmym listopada 1942 roku, w samym sercu miasta, nie bacząc na bliskość Niemców uzbrojonych, na Marszałkowskiej w przejeżdżającym tramwaju wykonał wyrok na skazanym gestapowcu. Poprzez głowy pasażerów strzelał i zastrzelił go, i szczęśliwie uciekł.
Osobnikiem tropionym przez wywiad AK był następca zlikwidowanego funkcjonariusza w Pruszkowie, tego Hammera. To był jego następca, a teraz jego zlikwidowano. Był to Polak, nazywał się niejaki Edward Zajączkowski. Ustalono termin zlikwidowania i ustalono, że tenże szef bywa, bo już to nie było w Pruszkowie, w jednym z lokali, w kawiarni przy ulicy Marszałkowskiej osiemdziesiąt jeden. Ustalono też, że wyżej wymieniony będzie w tym lokalu trzynastego listopada o godzinie dziewiętnastej. Wyrok wykonał doświadczony w tych akcjach porucznik „Twardy”. To był jeden z najbardziej doświadczonych i najodważniejszy. Ja słyszałem o nim wiele, nie widziałem go. Nie znałem go. To był człowiek, który w ogóle niczego się nie bał. Nie miał wyobraźni, lęku, strachu. Szedł, on mógł w tłumie Niemców strzelać. I zawsze wychodził szczęśliwie z tego. Był dowódcą takiej jednostki właśnie. Miał pseudonim Twardy.
Więc ta akcja w tejże kawiarni odbyła się zgodnie z poleceniem, zgodnie z planem, ale przy okazji tej akcji zastrzelony został jeszcze jeden, niechcący zupełnie, też konfident. Bo tam go trafili, a znali go. Nazywał się Stanisław Szczepański. To tyle, jeśli chodzi o wyroki, jakie były. A wyroków, jak pani słyszała, było ponad dwa tysiące pięćset w czasie okupacji. Co jeszcze mógłbym powiedzieć? Aha, o Warszawie, tak? Właśnie, ten 1945 rok, styczeń. Jak Pan dostał się do miasta na lewą stronę? To była taka historia. Pamiętam, nadszedł siedemnasty styczeń 1945 rok. Akurat byliśmy w stołówce przy śniadaniu, wszedł nasz dowódca, generał Smaga – to był taki ruski Polak, mówił po polsku, ale urodzony w Rosji – i wraz z nim kilku oficerów sowieckich i polskich. I krzyknęli, żebyśmy wstali na baczność. Siedzieliśmy przy stołach. Powiedział: – Towariszczi kursanty, gorod Warszawa zaniatyj! My wszyscy – Urrra! Szczęśliwi, szczególnie my, warszawiacy, a było nas pięciu warszawiaków na prawie tysiąc żołnierzy.
Bo to wszyscy byli z tamtych terenów, było mnóstwo lwowiaków, z terenu Lubelskiego. A warszawiaków, przypadkowych takich jak my, tam przypadkowo się znaleźliśmy i tych paru kolegów, którzy przepłynęli Wisłę. No i jak się dowiedziałem, że Warszawa wolna, to mówię: – Ja muszę do Warszawy pojechać! Jak to zrobić? Dowódca był taki Rosjanin, starszy lejtnant ? Szlomin [3:22:33], nie lubił po prostu Polaków, nie cierpiał Polaków. Odmówił mi, nie dał przepustki. Ja mówię: – To wszystko jedno, ja jadę! Ryzykuję. Umówiłem się z szefem eskadry, że... To kolega był zresztą. Ja mówię: – Słuchaj, kryj mnie. Kołdrę tak ułożę wieczorem, żeby wyglądało, że ja śpię, a ja za dwa dni wrócę. W dzień to łatwo mnie ukryjesz, gorzej w nocy. Bo w nocy chodzą, łóżka sprawdzają. No i tak się stało. Wieczorem wyszedłem przez dziurę w parkanie z lotniska, poszedłem na stację, poczekałem na pociąg, kilka godzin czekałem. Podjechały wagony towarowe, wsiadłem, pociąg ruszył. I tak przesiedziałem w towarowym wagonie aż do Warszawy.
A jechał Pan z Lublina? Z Majdanka? Nie, bo to był styczeń. Ja jechałem z Zamościa. Z Zamościa. I jechałem coś dwie doby, bo strasznie wolno wtedy chodziły, bo głównie transporty wojenne szły. Ale dojechałem, pamiętam, pociąg się zatrzymał na Dworcu Wschodnim, wyskoczyłem i idę przez Pragę. Pragę znałem dobrze, ale Praga niezniszczona, tak wyglądała jak dzisiaj. Doszedłem do brzegu Wisły tu od strony praskiej i tak widzę: most Kierbedzia leży w wodzie, most Poniatowskiego leży w wodzie. Ale naprzeciwko mnie wybudowano most pontonowy, którym odbywał się ruch do Warszawy, nawet samochody jeździły po tym moście pontonowym. Była ostra bardzo zima. Przeszedłem akurat na Karową, on był na wprost Karowej, na wprost szpitala, w którym się urodziłem. A Wisła była zamarznięta? Zamarznięta była. Nawet niektórzy próbowali i chodzili przez Wisłę... Po lodzie. Tak, pieszo.
I doszedłem – jak był ten tak zwany wiadukt Pancera, po którym dzisiaj nie ma śladu, a jest Trasa W-Z – i doszedłem do placu Zamkowego. I pierwsze, co zobaczyłem, to właśnie króla Zygmunta leżącego. Całe Stare Miasto i cały Zamek Królewski w gruzach. Wszystkie domy wokół placu Zamkowego w gruzach. Na Krakowskim Przedmieściu też widzę, w lewo zobaczyłem gruzy. Ale poszedłem, chciałem iść na Żoliborz, bo na razie nie szedłem do Śródmieścia. Wszedłem w ulicę Piwną i tam się stało to, co pani opowiadałem. Właśnie, proszę opowiedzieć, bo wtedy Pan mi opowiadał. Rozmawialiśmy między sobą, a nie było to nagrane. Wszedłem w ulicę Piwną, której domy były najmniej uszkodzone. Były wypalone, ale w całości stały. Tyle, że oczodoły były takie, prawda. I dochodząc do... ta ulica to jest Wąski Dunaj, o ile pamiętam, właśnie do rogu tego Wąskiego Dunaju, spojrzałem w prawo i widzę, że siedzą dwie kobiety plecami do mnie, tak jak tu siedzą. Mają piecyk, taką kozę, i coś tam gotują na tym piecyku.
Podszedłem bliżej, zajrzałem – a to moja koleżanka Bosia z mamą! A jak miała na nazwisko, pamięta Pan? Nie. Wie pani, ona żyje, ale ja się z nią nie spotykam. To jest staruszka połamana, o dwóch laskach chodzi. Nie podchodzę, bo tak przykry widok, że nawet nie podchodzę do niej. Ale wiem, gdzie mieszka! Mieszka w moim domu, tam na Krasińskiego pod dwudziestym. Ona jeszcze żyje, mama nie żyje oczywiście. Ale ona żyje. Czyli można byłoby do tej pani dotrzeć? Nie wiem, czy ona jeszcze dzisiaj żyje. Pokazywał mi ją w kościele brat cioteczny jakieś sześć, siedem lat temu. I mówi: – Zobacz, widzisz tą staruszkę? Ja mówię: – Widzę, to co? – Poznajesz? Ja mówię: – Nie wiem, kogo mam poznać? – No, Bosia – mówi – twoja sympatia! Spojrzałem z boku, ale ona już odeszła, ja... Bosia, Pan mówi? Czy Basia? Bosia miała na imię. To była po prostu koleżanka z podwórka, mieszkaliście w tym samym domu? Nie, nie. Ona mieszkała na Starym Mieście, właśnie to była ich kamienica.
Aaa! To skąd Pan ją znał? Na takiej potańcówce. Bo były takie organizowane potańcówki w soboty. Takie ciche przy gramofonie, przy patefonie, tańczyliśmy. Ja ją tam poznałem właśnie u państwa Fiołków na tej potańcówce. A potem była u niej potańcówka, w tym domu właśnie. To dlaczego teraz miałaby mieszkać na Krasińskiego? Bo ona tu mieszkała. Brat mój się dowiedział wtedy, jak mi ją pokazał. Skąd on się dowiedział, to ja nie wiem. Ale mówi: – Słuchaj, ona mieszka w twoim domu! Aha! Czyli po wojnie musiała się jakoś tam znaleźć. Tak, ona się tam znalazła. I mówi: – Ona tam mieszka. A w czasie okupacji mieszkała przy Piwnej? No właśnie nie wiem, jak tam się znalazła. W każdym razie on to odkrył i raz, że mi pokazał, dwa, że powiedział, że ona mieszka na Krasińskiego pod dwudziestym. Ale ja z nią nie rozmawiałem. Tak, rozumiem. Nie spotkałem. A nawet nieraz jak przechodzę, to wchodzę na podwórko i tak spoglądam w okna mieszkania, gdzie mieszkałem, tak myślę sobie: „Może bym ją spotkał?”. Ale nie wiem, czy bym ją poznał. Tyle staruszek chodzi.
W każdym bądź razie spotkanie było bardzo radosne, panie mnie wyściskały. Były zaskoczone, że jestem wojskowym. Zaczęliśmy rozmawiać, opowiedziały mi swoją historię, jak przeżyły powstanie na Starówce. W piwnicy się ukrywały, tam z piwnicy do piwnicy przechodziły. Jakoś szczęśliwie. Jej ojciec zginął, matka ocalała. Ja mówię: – A jak panie mieszkacie? To pokazały mi właśnie to mieszkanie, takie duże wejście było jak do sklepu, to chyba był sklep w ogóle kiedyś. Widziałem czarne ściany, okno bez ram, bez szyby, drzwi nie było, więc mówię: – Jak wy tu żyjecie? Przecież to jest okropne. – Musimy, co mamy zrobić? Czekamy, że może jakieś gdzieś mieszkanko dostaniemy, ale na razie nie ma szans. Ja mówię: – Wiecie co, może niech Bosia ze mną pójdzie, przejrzymy te domy porozbijane. Może jakieś meble, może jakieś coś tam się znajdzie. I poszliśmy. Najpierw znalazłem na Kanonii wózek i nawet cały był. Tam trochę uszkodzony, taki dwukołowy. To najpierw ten wózek zabrałem, bo myślę: „Jak coś znajdę, to na wózek załaduję”.
I znaleźliśmy taką szafkę kuchenną, znalazłem drzwi leżące, to mówię: „Aha, już drzwi będą”. Znalazłem ramę okienną, ale bez szyb: „To sobie później może wstawią szyby, a na razie materiałem jakimś może czy dyktą zasłonić”. Potem jakąś taką pojedynczą szafę bez drzwi. Już jest jakaś szafa, jakiś stolik bez jednej nogi. Takie graty, ale wszystko to przywieźliśmy, przytaskaliśmy na tym wózku, dwukrotnie jeżdżąc zresztą. I nawet udało mi się coś tam im pomóc. Jakoś tam z kawałka drzewa dorobiłem tą nogę do stołu. Cały dzień tam przy nich byłem. I później się z nimi pożegnałem, bo musiałem dalej iść. Bardzo mi były wdzięczne. Powiedziałem, że jak będę wracał z powrotem do Dęblina, to tędy też będę przechodził, to jeszcze do nich zajrzę. I poszedłem na Stare Miasto. Najpierw poszedłem na Nowe Miasto... A proszę jeszcze tylko powiedzieć, jeśli można przerwać, opowiedzieć, jak później trafił Pan na to zdjęcie? Bo to będzie łączyć się z tą historią. Proszę opowiedzieć...
Niech pani sobie wyobrazi, jaki zbieg okoliczności! Po kilkudziesięciu latach od tego momentu mieszkam w Chicago. I zaproponowano mi zastępstwo w Muzeum Polskim w Chicago przy ulicy Milwaukee, pracownika, który zachorował. Moim zadaniem było segregowanie, porządkowanie archiwów. Archiwa były w piwnicach, były to bardzo cenne materiały, szczególnie o udziale polskiego wojska, polskich lotników w RAF-ie w Wielkiej Brytanii w czasie całego okresu wojennego. Porządkując właśnie te materiały, segregując, raptem trafiłem na kilka zdjęć! Zdjęć Warszawy po powstaniu. Patrzę: na jednym ze zdjęć jest Bosia z mamą! Ponieważ pozwolono mi wziąć zdjęcia, wziąłem te zdjęcie i przywiozłem do Warszawy. Żałuję, że właśnie jej nie spotkałem, bo jej pokazałbym to zdjęcie. Nie wiem, może ją kiedyś spotkam. W każdym bądź razie w dalekim kraju, za Atlantykiem, z drugiej strony kuli ziemskiej spotkałem zdjęcie z okresu powstania i to akurat tenże moment, w którym miałem szczęście uczestniczyć, być obecny i tam się z nimi spotkać.
A tu jest z lewej strony, niech pani zauważy, jaka ciekawa rzecz: tu jest figurka Matki Boskiej. Zauważyłam. Ktoś odkrył i postawił ją na skraju chodnika. To niesamowite. Wśród tych gruzów... I tu jeszcze, proszę spojrzeć, jest dwóch chłopców małych, którzy coś z tych gruzów wyciągają. Tam już ludzie chodzili. No właśnie, a wtedy, jak Pan szedł tą ulicą, to byli już jacyś mieszkańcy? Oprócz tych dwóch pań, czy byli już jacyś ludzie, którzy tam wracali? Bardzo dużo osób chodziło. Tak jak ja wszedłem, tak chodzili, szukali pewnie swoich znajomych czy rodziny, swoich domów. Bardzo dużo ludzi widziałem kręcących się po całym Starym Mieście. Który to był mniej więcej styczeń? To było jakieś... po dwudziestym stycznia, czyli kilka dni po wyzwoleniu. I mimo to już ludzie chodzili? Tak, już ludzie wracali do Warszawy. Już ulicami szli. Tak że widać to było. Zresztą opisane to jest, ja czytałem nieraz w książkach, że tłumy już od strony Pruszkowa, tam było najwięcej warszawiaków, tam i moi rodzice przez Pruszków byli wywożeni do Niemiec.
A ta Pana koleżanka okupacyjna, jak to się stało, że tak szybko tam wróciły z mamą? One tam były w pobliżu, bo ukrywały się do czasu... To znaczy... Aha! Przyznam szczerze, że ja się o to nie pytałem. Ale musiały być gdzieś poza Warszawą, w Warszawie na pewno by się nie ukryły. Raczej nie. Więc musiały być gdzieś poza Warszawą, niedaleko pewnie. Ale nie spytałem. W tym entuzjazmie, natłoku takim, nawet nie przychodziło myśli tyle do głowy, żeby spokojnie to uporządkować sobie. Nie spytałem się, po prostu się nie spytałem. I później Pan pożegnał się i poszedł na Żoliborz. Jak wyglądała ta droga? Nie, poszedłem najpierw na Stare Miasto szukać dziadków. Poszedłem najpierw na Nowe Miasto, na ulicę Samborską. Dom dziadków był zburzony. Bo dziadkowie mieli tam swój domek przy kościele i tam tą manufakturę właśnie dziadek miał. Niestety, dom był w gruzach i nikt mi nie mógł słowa powiedzieć. Ale ja i tak wiedziałem, że dziadkowie tam już nie mieszkali.
Bo jak dziadek zmarł w 1936 roku, to tego domu babcia nie była w stanie utrzymać. To był okres, kiedy nie mieli emerytur, tak jak teraz są. Babcia sobie dorabiała w ten sposób, że przyjeżdżała do nas, do jednej córki, później jechała do drugiej córki, pomieszkała u nas dwa tygodnie, u córki dwa tygodnie, u syna tam jakiś czas. I później już na stałe mieszkała na Freta. Do dziś ten domek stoi, odbudowany. Nieraz patrzę w to okno, bo przy mnie babcia skonała. Ja przy babci siedziałem sam jeden, jak... Ja strasznie kochałem tą babcię. To była bardzo biedna kobieta, ale miała tak dobre serce, że jak mnie odwiedzała, to musiała mi chociaż cukierka przynieść, nie stać ją było na nic więcej. Strasznie ją kochałem. Przy niej siedziałem, jak oddała ducha. Zawsze, jak przechodzę, to spoglądam w to okno. Teraz tam mieszkają ludzie, odnowione mieszkanie widzę. Babcia w kuchni umarła; byłem na pogrzebie babci. To było w 1941 roku, po klęsce wrześniowej. Ale o czym ja, bo odbiegłem od tematu?
Odszukał Pan dom dziadków... No właśnie! Ten domek odszukałem, potem poszedłem na Freta zobaczyć, czy to mieszkanie, w którym babcia... Ale też wypalone było, nie było śladu. A później się okazało, że babcia była w Pruszkowie razem z wujkami, którzy z Emilii Plater wynieśli się do Pruszkowa do znajomych. Ja ich tam znalazłem, ja następnego dnia byłem w Pruszkowie. Poszedłem na Zakroczymską, mówię: „Może tu jakiś ślad będzie?”. Same gruzy, kupka gruzów. Nic. Nikogo nie spotkałem, nic się nie dowiedziałem. Poszedłem dalej Zakroczymską do Dworca Gdańskiego, przeszedłem przez tory na ulicę Krajewskiego. Zajrzałem jeszcze do mieszkania państwa Fiołków, do których chodziłem na spotkania takie konspiracyjne i na potańcówki, bo to wszystko się odbywało pod hasłem potańcówek. Krasińskiego później poszedłem do Śmiałej i tak doszedłem do placu Wilsona i do Krasińskiego dwadzieścia. Dom stał, troszkę uszkodzony. Z przodu rozbite to mieszkanie sąsiadów naszych.
Ale w naszym mieszkaniu już mieszkali dzicy lokatorzy. Nawet nie bardzo chcieli mi otworzyć drzwi, ale jak zobaczyli w mundurze, to się zlękli i otworzyli mi. Ja mówię: – To jest mieszkanie, w którym ja tu mieszkałem do powstania i mam zamiar tu wrócić. – My legalnie dostaliśmy – powiedzieli mi – przydział na to mieszkanie. Ale zobaczyłem, że nasze meble jeszcze stoją. Psiakość, żebym miał transport, to bym zawiózł na Piwną im te meble, ale nie miałem takich możliwości. Pożegnałem się, poszedłem jeszcze do wujków na Słowackiego, na Krechowiecką, gdzie mieszkali. Tam ten Leszek właśnie, mój brat cioteczny mieszkał. Ich mieszkanie było zburzone. Nie miałem co robić na Żoliborzu dalej, zakręciłem się i poszedłem na Emilii Plater. Dom stał, tylko oficyna frontowa była zbombardowana. Ale ta część, gdzie kolega ma antyczny salon, te dwie części były całe. Nikogo nie zastałem, ale zastałem kartkę na drzwiach przybitą.
Czytam, właśnie ciocia napisała, że zawiadamia, że: „Mieszkamy teraz w Pruszkowie na ulicy takiej to a takiej u państwa takich to a takich”. Szybko się zebrałem, mówię: „Trudno, niech się dzieje, co chce, idę do Pruszkowa”. I pieszo poszedłem. Nim Pan doszedł do Pruszkowa, proszę jeszcze powiedzieć, jakie Warszawa zrobiła na Panu wrażenie, jak Pan wrócił? Strasznie bolesne! Spotkałem... mogę dokładnie powiedzieć, co spotykałem po drodze. Szedłem Mickiewicza do Dworca Gdańskiego, wiadukt był cały, nie był rozbity. Przeszedłem prosto do Muranowa, ulice były (to znaczy jeszcze tak, jakby to getto całe było, tylko wszystko zburzone, ale ulice były), zajrzałem na tą remizę, to zobaczyłem te tramwaje, co tu stoją spalone, nic tam więcej nie zobaczyłem. Później poszedłem do Bonifraterskiej i Bonifraterską do Miodowej, ale wszędzie naokoło gruzy. Gruzy, kościoły porozbijane, zburzone. Niektóre domy stały, ale ściany całe, natomiast wypalone wszystkie domy były.
Najbardziej chyba, to nawet jest na zdjęciu którymś, tam gdzie leży król Zygmunt, to widać jeden dom na rogu Świętojańskiej i placu Zamkowego, to on prawie... też zniszczony, ale w całości stał. I tak szedłem Miodową do Krakowskiego Przedmieścia. Na Krakowskim Przedmieściu było sporo domów nie wyburzonych, ale wypalonych. Coraz więcej takich domów spotykałem. I co jeszcze chciałem powiedzieć na marginesie: wiele kapliczek przy ulicach, w których nie zostały zburzone przedwojenne domy. To jest Lwowska, to jest Koszykowa, Wspólna, Poznańska... Tak, tak, wiem. Właśnie one tam są. Właśnie tam powinna pani pochodzić. Tak doszedłem, prosto idąc Bonifraterską i Krakowskim później, do Nowego Światu. Nowy Świat był prawie cały wyburzony. Nie wiem, czy dwa, czy trzy domy stały – wypalone, ale w całości. Doszedłem do Alej Jerozolimskich. Na skrzyżowaniu... A pamięta Pan kawiarnię Bliklego? Bliklego? Nie znałem tej kawiarni za okupacji. Po prostu jej nie znałem.
Natomiast znałem piękną restaurację (pamiętałem do niedawna, jak ona się nazywała), cała była oszklona, to był osobny budynek. Stała na tym placyku na skrzyżowaniu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich, tam jest teraz jakiś pomnik, a to był taki pawilon oszklony. Jak ona się nazywała? Nie pamiętam. To była piękna restauracja. Pamiętam, jak doszedłem do skrzyżowania Alej i Nowego Światu, to zobaczyłem dom BGK, w całości – piękny, potężny gmach. Zobaczyłem sporo domów w Alejach, stojących w całości. To znaczy te domy po prawej stronie, dalej od skrzyżowania, drugi blok od skrzyżowania to już te domy stały, aż do Brackiej. Natomiast ten budynek obecnego Centralnego Domu Dziecka (zdaje się, nazywa się) był zburzony, ale kamienice przedwojenne na Brackiej – tam nawet miałem znajomych, znalazłem na ostatnim piętrze, już mieszkali – te kamienice były aż do Chmielnej niewyburzone. Budynek braci Jabłkowskich stał także niewyburzony.
I ten dom, w którym teraz ten kolega mieszka, do którego ma pani wpaść, też stał, tylko fronton był wyburzony. Tak że sporo domów już tu spotkałem niezniszczonych. I tak doszedłem do Emilii Plater, mijając Dworzec Główny zburzony. Ale po lewej stronie wszystkie te domy, które teraz stoją, w powstaniu nie zostały zburzone, ale zniszczone, to znaczy szyby powybijane, okna i tak dalej. Skręciłem w lewo, w Emilii Plater. Kościół stał, nie był zburzony, był mocno poturbowany, ale nie był całkowicie zburzony. Sporo kamienic na Emilii Plater stało całych. Dopiero od tej kamienicy pod numerem czternastym następne do Wilczej to przynajmniej trzy czy cztery były wyburzone. Politechnika była spalona, gołe mury stały tylko. Narożne budynki, skrzyżowanie Emilii Plater i Wilczej – na trzech rogach budynki były spalone, zburzone, a czwarty budynek przedwojenny stał w całości. I z kolei domy w lewo do Marszałkowskiej na Wilczej – większość stały niezburzone. Dopiero pod numerem czterdziestym, pamiętam, bo tam akurat mieszkali rodzice mego wujka, ten dom był zburzony.
On stał na rogu Poznańskiej i Wilczej. Takie były przykre wrażenia, bo spotkałem gruzy. Tak doszedłem do tego Pruszkowa. A śnieg był wtedy? Tak! To była zima przecież i to ostra bardzo zima. Tak że te gruzy były... Bo tutaj na tym zdjęciu śniegu nie ma... Ja przypuszczam, że to zdjęcie było zrobione mimo wszystko w innym terminie. Wiosną. Ale to jest to samo miejsce, gdzie ja je spotkałem! Ta sama sytuacja. Tak. Tylko mogło być robione w maju może. Tak, rozumiem. Nawet w kwietniu już pewnie śniegu nie było. Być może nawet w marcu mogło śniegu nie być. Tak, tak. Ale jak ja szedłem, to była bardzo sroga zima i skuta lodem Wisła była przecież. Jak wyglądał Pruszków? Pruszków to właściwie wyglądał tak, jak przed wojną. Dzisiaj to jest piękne miasto, duże, nowoczesne. A przed wojną to były małe chatki, takie domki, trochę willi prywatnych. Tak że nie był ciekawy. Natomiast spotkałem wujków, mieszkali u takiej znanej rodziny – państwo Majewscy.
Państwo Majewscy mieli fabrykę ołówków, znana firma do dziś, jeszcze żyją. Tam u nich spędziłem wieczór, nawet bardzo miły wieczór, taki z kolacją sutą. A ja byłem głodny, bo ja nic nie miałem, ani pieniędzy, ani żywności. Dwa dni nic nie jadłem. Poznałem ich córkę. I muszę pani powiedzieć, ja ją później jeszcze spotykałem, byłem tam zaproszony rok później na Boże Narodzenie. Basia. Basia była bardzo zgrabną dziewczyną, z pięknym warkoczem. Widziałem, że tak no... może dlatego, że byłem lotnikiem, w mundurze lotniczym, z kordzikiem, a panny lubiły mundur, więc widziałem, że tak się z sympatią do mnie zwracała. Może i głupi byłem, ale... Wiedziałem, że to nie jest dla mnie partnerka, ale nie tylko dlatego, że była z zamożnej rodziny, ale miała jedną wadę. Może to nieładnie, że ja to zauważyłem, ale ona miała tu taką od urodzenia przeciętą wargę, taką zajęczą wargę. Ładna, zgrabna, ale jak, no jak pocałować taką dziewczynę? I się delikatnie...
Byłem jeszcze właśnie na święta u nich gościem w następnym roku na Boże Narodzenie. I było bardzo miło, bardzo serdecznie; potem do mnie pisała, ja jej odpisywałem, ale tak coraz rzadziej, rzadziej. I po prostu, jak ja się zjawiłem, to mówię: – Ale dokąd, ciociu, chcecie tu mieszkać? Przecież wasze mieszkanie ktoś zajmie, trzeba tam wracać! – Ale jak wracać, my tu sami... Ja mówię: – Ja wam pomogę. Już, już! Mam jeszcze ten jeden dzień, to wam pomogę. I znów jakiś wózek skombinowaliśmy z ich synem Jurkiem (troszkę młodszy był ode mnie, trzy lata), na ten wózek załadowaliśmy. Niewiele tych rzeczy mieli, bo meble tam zostały, więc to, co mieli, załadowaliśmy na ten wózek i my z Jurkiem pchaliśmy wózek, wujek nam pomagał. I tak dojechaliśmy na Emilii Plater, pomogłem. Oni się potem tam już urządzili. Mieszkali do śmierci oboje tam. Umarli kilka lat temu. To w pewnym sensie uratował Pan im mieszkanie? W pewnym sensie, tak. Bo już później być może by nie mogli zamieszkać?
Może nie, ale może się przyczyniłem, bo szybciej wrócili. A tak jak moje też na Żoliborzu zostało zajęte, a tam na szczęście jeszcze nie. To już nie do nagrania – bardzo serdecznymi sąsiadami wujków byli państwo Gontarkowie, których lokal właśnie wykupił Bogdan. I on teraz zajmuje ten ich lokal. Tam jest galeria... galeria... Jak się nazywa? Ja to nazywam: salon antyczny, bo tam antyki sprzedaje. Czy nie „Emilia”? Chyba nie. W każdym bądź razie on to sprytnie kupił, niedrogo, na własność i właściciel nie może go teraz wyrzucić, tej kamienicy. Ale on tam majątku nie robi, nie ma obrotów. Za biedne rzeczy ma. Bo akurat moja siostrzenica jest dyrektorem takiego wielkiego domu aukcyjnego na Wilczej. To tam są obrazy – ja nieraz chodzę przez ciekawość na aukcję – gdzie jeden obraz idzie za półtora miliona złotych, w tej cenie. A u niego są po sto złotych, sto pięćdziesiąt. Nieważne, jakoś sobie radzi.
Wujkowie się sprowadzili, bardzo mi dziękowali za pomoc. Pożegnałem się i wróciłem do Dęblina. Udało się, nie wykryli, że mnie nie było, tak że... Nie było Pana dwa dni i dwie noce? Więcej! Więcej nawet? Więcej, nie było mnie ze cztery dni, tak. Ale tak mnie jakoś ten kolega ukrywał, że udało się i ocalałem, że tak powiem. To znaczy nie wyrzucili mnie ani z wojska, ani do paki. Ale... rok później do Warszawy jechałem i znów bez przepustki I czekałem na dworcu w Dęblinie na pociąg. Siadłem na podłodze, bo był straszny tłok, i usnąłem. I patrol wojskowy mnie zgarnął. Zawieźli mnie do dowódcy, komendanta szkoły. Rosjanin. Bardzo był taki niesympatyczny. Zginął później. Samolotem się rozbił w Dęblinie. Zobaczył mnie i mówi: – No! Nam takich oficerow nie nada w Polszy! Ja myślę: „Kto do mnie mówi? Moskal mnie mówi, że ja w Polszy się nie nadaję?”. No, ale takie były czasy. Tu jeszcze chciałem dopowiedzieć, nie wiem, czy to będzie panią interesowało, ale...
Aha, że jak zamieszkaliśmy już w Dęblinie, przenieśliśmy się, tam zastał nas niedługo koniec wojny. Bo wojna się skończyła dziewiątego maja, a my byliśmy przed świętami wielkanocnymi. Mieszkaliśmy w takim budynku murowanym już, trochę odnowionym, ale były potworne szczury. Stada, nie tam pojedyncze – stada szczurów. Jak patrzyłem w nocy, lampa się paliła, to takiego czegoś nie widziałem nigdy. Po sto, po dwieście sztuk tych szczurów, przebiegały z jednej strony sali na drugą. Takimi stadami biegały po nas, czasami na łóżka wskakiwały i w stopy nas gryzły. Ale nie było na to środków. To był właściwie wtedy mały skrawek wyzwolonej ziemi polskiej. Bo wojna jeszcze trwała, jak przyjechaliśmy do Dęblina, już nie mówię, że jak byliśmy w Zamościu. Dopiero w tym czasie na tym skrawku wyzwolonej ziemi polskiej... Ja mówię – wyzwolona. Nie była to wyzwolona, bo nie byliśmy suwerenni, ale wtedy myśleliśmy, że będziemy wolni. Wtedy były takie czasy...
Jak ja to komuś opowiadam, to nikt w to nie chce wierzyć, że jak była msza polowa na lotnisku i klęczeliśmy, było Podniesienie, to Ruscy patrzyli, co my robimy i klęczeli razem z nami, i się bili w piersi. To były takie czasy, że oni chcieli zdobyć naszą sympatię wtedy, żeby naród, bo była wojna, żeby nie stanęli Polacy, w końcu trzydzieści parę milionów, jak byśmy się rzucili, to by był dla nich okropny cios. Więc byli bardzo sympatyczni. Ale to się skończyło, jak wojna się skończyła, jak oni się poczuli mocno. Wtedy już ta sympatia do nas zniknęła zupełnie. Tak że w tym czasie dopiero zaczynała się tworzyć administracja, urzędy polskie, jakieś zakłady produkcyjne. Dlaczego o tym mówię? Bo na przykład my mieliśmy mundury polskie na sobie, drelichowe, już od Zamościa. Nawet guziki były z orzełkiem (choć bez korony, my go wroną nazywaliśmy), czapki mieliśmy z tą wroną też, ale też polskie. A to wszystko było szyte w Rosji, w Moskwie.
Bo musieli tą armię ubrać w polskie mundury, że tu polska armia jest. A kto miał uszyć w Polsce, jak nie było Polski? Oprócz pełnego wyposażenia mundurowego – pościel, oprócz butów. Polacy mieli owijacze i kamasze, a Ruscy mieli buty z cholewami wprawdzie z płótna, to była płócienna cholewa, tylko zelówka była gumowa. Tak że chodziliśmy w butach sowieckich, ale w mundurach polskich szytych w Rosji. Żywność też jedliśmy bardzo podłą, głodni byliśmy bez przerwy, ale to była żywność przywożona z Rosji. Dostawaliśmy na śniadanie, przy stołach siedzieliśmy po ośmiu, to dostawaliśmy taki jeden mały bochenek chleba na ośmiu, to był akurat plasterek na jednego. I kubek czarnej kawy. To było śniadanie. Taka sama była kolacja. A obiad polegał na tym, że zupy właściwie to nie było, tylko było drugie danie, czyli łyżka pęcaku i jeden śledź słony, prosto z beczki. Przecież nie moczyli, dawali nam od razu takiego z beczki.
Okropne jedzenie, ale trzeba było to jeść, bo trzeba było żyć. Słabi byliśmy bardzo. Jak człowiek wytrzymał latając, pchając te samoloty? Przecież to ciężary. Było bardzo ciężko. Ci, co mieli rodziny tam w Lubelskiem, z tamtych stron pochodzili, to przywoziły im rodziny jedzenie, żywność. Nam kto miał przywieźć? Z Warszawy nikogo nie było. Personel kuchni był rosyjski w całości, tak że kucharz główny był też Rosjanin. My wykonywaliśmy prace pomocnicze, to znaczy obierałem kartofle – całą noc trzeba było siedzieć, bo taką wannę normalną trzeba było kartofli obrać, bo tylu podchorążych. Do rana obieraliśmy pełną wannę kartofli. Zmywaliśmy kotły przed gotowaniem i po wydaniu jedzenia, myliśmy podłogi. Takie czynności wykonywaliśmy pomocnicze w kuchni. Tak to wojsko wyglądało na co dzień. Na przykład Rosjanie zażądali, żebyśmy mieli tak zwany worotniczok. Worotniczok to był kołnierzyk biały pod mundurem, żeby kawałek białego wystawał. To ładnie wyglądało i higienicznie.
Ale skąd wziąć ten materiał? Skąd wziąć igłę, nitkę? Mnie kiedyś w Zamościu złapał ten ? Szlomin [3:58:27] i mówi: – Gdzie worotniczok? Ja mówię: – A skąd go mam wziąć? – Piatnadcat sutok srogowo ariesta! Piętnaście dni ciężkiego aresztu dostałem. Zamknięty byłem w celi bez okna, na kamiennej podłodze. Szynel mi dawali na noc tylko, żebym się położył na tej podłodze na szynelu. A w dzień – w te straszne mrozy, trzydzieści pięć stopni dochodziło wtedy mrozu w dzień, a w nocy chyba jeszcze więcej – spałem na tej kamiennej podłodze w drelichu. Że człowiek to przeżył, że nie miał zapalenia płuc! Ja nie wiem. To cud jakiś. Chociaż niektórzy koledzy chorowali. Ja jakoś nawet kataru nie miałem, nie wiem. A takie chuchro byłem w zasadzie. Pobudka była zawsze o godzinie piątej rano i rozebrani do pasa, tylko w spodniach i w butach, wybiegaliśmy na śnieg, była gimnastyka na tym strasznym mrozie. Uch! To było coś okropnego! Ja to najprzykrzej wspominam.
Po gimnastyce musieliśmy w trzy minuty posłać łóżka, mieliśmy tylko trzy, i stanąć w szeregu do modlitwy. Była modlitwa. Tak! Była modlitwa i śpiewaliśmy „Wszystkie nasze...”, nie – „Kiedy ranne wstają zorze”. To ja mówię, to były te czasy. I były tylko dwie... panienki, bym powiedział, ale tak samo były podchorążymi. Jedna z nich doszła do stopnia pułkownika, już nie żyje. Latała jako instruktor, Irena Sosnowska. To były dwie siostry. I one były komunistkami, takie młode dziewczyny. Jak była modlitwa, to trzystu chłopów nas stało i się modliliśmy, śpiewaliśmy, a one tylko dwie wychodziły z sali demonstracyjnie, że nie. Ale słyszałem od kolegi, który – one pochodziły z Wilna – też pochodził z Wilna i znał je tam w Wilnie. Mówił, że ich matka była nauczycielką w szkole i była znaną komunistką na terenie Wilna. I one to odziedziczyły. Obie te Sosnowskie już nie żyją. To już chyba mówiłem, że pełniliśmy warty na lotnisku. Niedaleko Zamościa było lotnisko, nazywało się Mokre. Tam stały samoloty sowieckie, my ich pilnowaliśmy.
To trwało tak od czterech do ośmiu godzin, stało się w tych drelichach w tę straszną zimę. Najpierw to, pamiętam, bolały mnie palce u nóg i rąk, z zimna, z mrozu. Bo przecież nie było rękawiczek, nie wolno było mieć szalików żadnych, nauszników, nie wolno było czapki nawet opuścić. Najpierw to czułem, że marzną mi palce, potem już nie czułem palców. Potem już i nawet twarzy nie czułem. I wtedy mi było dopiero dobrze, bo już mnie nic nie bolało. Stałem taki jak słup soli. To się cztery, a nieraz osiem godzin stało. To były ciężkie chwile. Przeżyłem bardzo miłe spotkanie, które potem się pewnym echem odbiło w Ameryce. Pewnego dnia, trzymając wartę na tym lotnisku, usłyszałem warkot samolotu. Patrzę: leci czterosilnikowy, olbrzymi, srebrny bombowiec. Poznałem, że amerykański. Amerykanie nad nami! Boże, radość! Ale leciał tylko na trzech silnikach. Zauważyłem, że miał uszkodzony samolot, czyli to był jeden z tych samolotów, które przylatywały z Włoch, z Brindisi – bombardowały Oświęcim, bo w Oświęcimiu były zakłady produkcyjne niemieckie – i wracały z powrotem.
Ale ten był postrzelany, więc zaryzykował przylecieć, żeby tu gdzieś wylądować. I tak się stało. Ruscy zaczęli strzelać, bo stały działa przeciwlotnicze. Ja zacząłem biegać między tymi Ruskimi, mówię: – Nie strielajtie! To nasz, Amerykaniec, sojuznik! Przestali strzelać. Ci chłopcy, było ich ośmiu czy dziesięciu, już nie pamiętam, wyskoczyli na spadochronach (o nich piszę w amerykańskiej, tu mam tę gazetę), tylko jeden kapitan został za sterami i postanowił wylądować. I wylądował szczęśliwie. To był liberator czterosilnikowy. Jak oni wyskoczyli, wszyscy uśmiechnięci, weseli, klepali nas po plecach – Towariszcz! Towariszcz! – krzyczeli. Zaprzyjaźniliśmy się. Siedzieli, a polscy mechanicy reperowali im ten silnik. Postrzeliła ich artyleria przeciwlotnicza niemiecka. Po dwóch tygodniach zreperowali, ale w międzyczasie razem siedzieliśmy, razem śpiewaliśmy, oni mieli jakieś instrumenty muzyczne nawet w tym samolocie. A! – nawet bimber piliśmy razem. Potem było pożegnanie uroczyste, samolot zreperowany. Wystartowali, odlecieli.
I kiedyś w Chicago siedziałem w kawiarni i wspominałem akurat ten moment, jak ci Amerykanie byli nad Zamościem, i napisałem do gazety polskiej takie wspomnienie (mam tutaj tę gazetę) o tym spotkaniu, że amerykański bombowiec nad polską ziemią. Zaapelowałem: „Jeżeli by się jeszcze znalazł żyjący członek tej załogi, to byłbym bardzo szczęśliwy, gdyby mnie odwiedził”. Niestety, nikt się nie odezwał. Może z innego miasta był, nie usłyszał. Ale takie miałem spotkanie z Amerykanami w czasie wojny. Cóż tu by jeszcze? Może Pan zechce opowiedzieć o tym, jak ta armia, z którą Pan się zetknął, ta Armia Czerwona, jak to w ogóle, jak ich Pan odbierał na początku? Jak oni wyglądali? Jakie były te pierwsze wrażenia? To pierwsze spotkanie, to pani opowiadałem, najpierw myślałem, że Japończycy, później Amerykanie, wreszcie Rosjanie. Jak ta pierwsza fala wypłynęła wtedy w tej wsi, pamiętam, to było moje pierwsze spotkanie z nimi. Później szły kolumny na takich maleńkich konikach syberyjskich.
To byli chyba Kozacy, bo w takich pelerynach o takich szerokich ramionach. Tu mieli takie białe jakby kieszonki na amunicję czy coś takiego. To tak ozdobnie, ładnie wyglądało. Papachy mieli, takie czapy wysokie, i te peleryny takie szerokie, skórzane chyba były. Ale koniki takie małe były, że oni nogami po ziemi jechali. Ale konie miały siłę, że utrzymywały. Strasznie dużo ich jechało. Później zaczęły jechać samochody. W większości to były ich samochody, nazywały się gaziki, zisy, stare graty, takie pudła. Oni później, jak się zatrzymali w tej wsi, to na tych samochodach budowali takie budy, jakby samochody do kempingu, jak to są teraz takie trailery. Co mi się podobało? Ja mówię o tym, co mi się najpierw podobało. Widziałem, że mają automatyczną broń. Nie karabiny zwykłe... A, bo nie powiedziałem, że na początku, w Zamościu, jak nas umundurowali, to my dostaliśmy karabiny. Wie pani jakie? Japońskie! Z 1905 roku! Ten karabin był wyższy o pół metra ode mnie, a jeszcze miał bagnet tej długości. Z takimi karabinami...
Jak maszerowaliśmy i trzymało się ten karabin na ramieniu (chodziliśmy według musztry sowieckiej, bo oni polskiej nie znali), to był taki na baczność, jak się przed trybuną przechodziło, to dowódca krzyczał: – Na ruku broń! My musieliśmy opuścić rękę z tym karabinem i rzucić ten karabin na lewą rękę. Ale przy tym kaleczyło się ucho temu koledze, który był przede mną, bo on był tak długi, że ten bagnet uderzał go w ucho. I skala do mierzenia odległości przy strzale po japońsku była, litery japońskie. Taką mieli broń. Ale à propos, co mi się podobało właśnie w 1944 roku. To, że mieli automaty, mieli te pepesze, nawet strzelałem wtedy z takiej pepeszy. To, że mieli buty z cholewami, mi się podobało – chociaż płócienne. Ale na przykład kobiety – dużo było dziewczyn, bardzo zgrabnych zresztą, w krótkich spódniczkach – te cholewki miały tak dopasowane do łydki, takie jasnozielone. Bardzo zgrabnie, ładnie wyglądały. Każdy oficer miał swoją dziewczynę oczywiście, tam to było normalne u nich. To mi się podobało.
Oficerowie mieli ładne mundury, oni mieli te takie tradycyjne sowieckie bluzy. Tak że zakładali mundur przez głowę, zapinany tu był na guziczki. W pasie bardzo ściśnięci byli, rewolwery wisiały jak u kowboi. I nie mieli takich paskudnych czap, jak teraz mają, bo teraz to mają patelnie takie, olbrzymie. Wtedy mieli normalne czapki. To mi się podobało. Samoloty mieli ładne, to też mi się podobało, szczególnie. Nie podobał mi się ich stosunek do nas. Traktowali nas niektórzy bardzo nieprzyjemnie, nie lubili nas wręcz. Wiedziałem, że to są szowiniści, nacjonaliści, że dla nich Polak to był Poliaczok, jak oni mówili, to było takie złośliwe powiedzenie Ruskich – Poliaczok, to znaczy takie nic. Było paru Ruskich, którzy byli bardzo przyjemni, kulturalni. Na przykład, pamiętam, małżeństwo było w szkole lotniczej, on kapitan – Pietuchow się nazywał – ona też kapitan, ona wykładała nawigację. Byli wykładowcami. On wykładał silniki lotnicze. Bardzo kulturalni ludzie o wyższym wykształceniu, w ogóle niepodobni.
Tak nie pasowali do tych Ruskich, bo to wszystko kołchoźnicy, chamy, a to zupełnie co innego – szalenie mili, kulturalni. Nawet miałem przyjemność w późniejszym okresie, po roku, być w Warszawie właśnie z żoną tego kapitana. Nawet nocowała u moich wujków na Emilii Plater, bo chciała zobaczyć Warszawę. Ja jej pokazywałem zniszczoną Warszawę całą wtedy. Ale to była jedna, jedyna para. Był jeszcze jeden wykładowca, starszy pan, porucznik, ale opowiadał mi, że on był pułkownikiem w Rosji carskiej jeszcze i został zdegradowany. I tylko jest, bo jest potrzebny jako wykładowca, to go trzymają dlatego. To tak wyglądała ta armia w moich oczach. Nie widziałem, jak to mówili nasi, w początkach okupacji, że: – A, Ruscy karabiny mają na sznurkach. Naprawdę nie widziałem tego, żeby były na sznurkach. Były karabiny normalne, były te pepesze, mieli pistolety, czołgi mieli dobre rzeczywiście, te T-34. Samochody dziadowskie, rzeczywiście dziadowskie.
Ale za to mieli dużo amerykańskich studebakerów. Dżipy amerykańskie mieli, tak że prawie że się nie widziało tych rosyjskich dziadów, tylko widziało się amerykańskie: czołgi amerykańskie, samochody amerykańskie. To tak, tak wyglądali. Czy jeszcze coś takiego bym tu widział? No, w salach mieliśmy, tam gdzie spaliśmy, to mróz był normalnie. Był jeden jedyny piec na olbrzymią salę, w której spało czterystu podchorążych – jeden piecyk. Tak że ja z kolegą takim – moim imiennikiem Januszem, już nie żyje – mieliśmy łóżka obok siebie, to spaliśmy na jednym łóżku plecami do siebie, to się wzajemnie plecami grzaliśmy w ten sposób. Przepustek nie chcieli nam dawać, nie ufali nam. Były na przykład takie sytuacje, ja raz jeden byłem w takiej sytuacji, że kiedy wróciliśmy z wykładów ze szkoły, weszliśmy do koszar, dyżurny podoficer powiedział, że jestem wzywany do dowódcy razem z tym moim kuzynem, do jego pokoju.
Wchodzimy tam, a tam koledzy – ci wszyscy warszawiacy, czterech ich tam było i my dwaj – klęczą z rękoma na głowie, ręce do góry, a dowódca, to był enkawudzista notabene, z pistoletem w ręku krzyczy, że ich wszystkich powystrzela. I do mnie to samo. Powiedział: – Ja tiebia zastrielju, bo ty wyprowadzasz do lasu podchorążych! Ja mówię: – Kiedy? Kto to widział? Ale on tak upodlał nas. I mówi: – Ja cię... Ja mówię: – No, to strzelaj! W końcu nas wypuścił, ale tam parę godzin nas przetrzymali, stojąc pod ścianą z rękoma na tym. A raz jeden tenże sam właśnie, to był taki sadysta, wieczorem wezwał nas, właśnie mnie i Leszka. Zdjęli nam pasy wojskowe i patrol wieczorem z latarkami, pod karabinami prowadzi nas. W nocy, wieczorem, zdjęli pasy... Ja mówię: – Słuchaj, idą nas rozwalać! Bo po co by nas tu prowadzili? Tak nas prowadzili ze dwa kilometry, bo te koszary to obszar był duży, zaprowadzili nas aż tam na tory kolejowe. Tam stały wagony z węglem.
Jak nas doprowadzili, to powiedzieli: – Do rana mają być te dwa wagony opróżnione z węgla. Ale takie dranie, sadyści byli, że nie powiedzieli, po co my tam idziemy. Jeszcze pas kazali nam zdjąć, że idziemy na śmierć. Wystraszyli. Tak. Sadyści byli. Rozumiem, że Pan zdecydował się do tego wojska przystąpić. Nie miał Pan później myśli takich, żeby stamtąd... Nie, bo ja kochałem lotnictwo. Za wszelką cenę chciałem latać. Mówię, to jest mój kapitał cały. I tak było przez cały czas, że latałem tyle dziesiątków lat. Ja bym pani pokazał, ile ja mam modeli samolotów w moim pokoiku. Mam śliczne samolociki, pokażę jeden... Za momencik, dokończymy nagranie. Czyli po wojnie do którego roku Pan pracował... W którym roku zaczął Pan pracować w Locie? W 1947. I do którego roku? Krótko pracowałem, bo poszedłem na studia właśnie. Wtedy się zwolniłem, poszedłem do Instytutu Prawa Lotniczego, zostałem przyjęty i rok musiałem się uczyć. Zacząłem pracować w aeroklubie, też w lotnictwie, tylko w Aeroklubie Warszawskim, w dyrekcji.
Tam się zajmowałem działem wydawniczym, właśnie już mnie tak trochę ciągnęło do pisania. A później zgłosiłem się już na ochotnika do pracy w Polskiej Agencji Prasowej, ale musiałem przejść przez rozmowę z takim naczelnym. To był naczelny dyrektor. Nie wiem, to chyba był jakiś przedstawiciel KC, ale on był naczelnym dyrektorem takiego szkolenia dziennikarskiego, coś takiego. Ale nie szkoły dziennikarskiej jako takiej. Musiałem z nim przejść rozmowę, wymaglował mnie, powypytywał, tego. Ja mówię: – Chcę być dziennikarzem, chcę pisać. Przyjął mnie. Tylko warunek, że muszę się włączyć do studiów, ukończyć studia, ukończyć dziennikarkę. Ja się zgodziłem. Czy dam radę? – Dam radę! No i dałem radę. Później w PAP-ie pracowałem ponad dziesięć lat. W którym roku Pan zaczął? W 1953. A czy były jakieś naciski, żeby Pan się zapisywał do partii albo tego typu rzeczy? W wojsku mnie... Taki nasz oficer polityczny, major Sternik, Żyd notabene, nie cierpiał mnie. On się dowiedział, że ja byłem żołnierzem AK.
Bo ktoś mnie wydał prawdopodobnie. Ja się nie chwaliłem, natomiast ci koledzy, co przepłynęli Wisłę, to oni już musieli powiedzieć, bo było wiadomo. A ja się nie chwaliłem. Ale ktoś musiał mu w rozmowie, z nimi nawet, oni wiedzieli, że ja byłem w AK i ktoś mnie musiał wydać i zostałem... Znaczy dowódca szkoły, komendant szkoły bardzo mnie lubił, bo ja dobrze latałem, pierwszą lokatę miałem. On powiedział, że idę (mam książkę, tu gdzie skierowany zostałem na jaki, byłem zresztą później na tych jakach, to znaczy na myśliwce), on dał mi to skierowanie na jaki, a ten mnie skierował do cywila nieoczekiwanie! Dał mi list pochwalny z podziękowaniem za wierną służbę dla Wojska Polskiego, dla Polski Ludowej – taki list. Jednocześnie kopnął... Ubranie dostałem cywilne i brat też. I do cywila nas skierował. Wtedy ja poszedłem do... Bo tenże pułkownik, który mnie tak trochę lubił, został w międzyczasie zastępcą dowódcy lotnictwa. To ja poszedłem do niego, do dowódcy.
Przyjął mnie i mówi: – A co wy tu robicie? Po cywilnemu? Ja mówię: – Bo wyrzucił mnie Sternik do cywila. – Wracajcie natychmiast do Dęblina, przecież czekają na was tam. Ale ja już tu miałem swoją sympatię, drugą sympatię już. Rodzice wrócili, już miałem rodzinę, to mówię: – Panie pułkowniku, czy w Locie niepotrzebni są piloci? Przecież jesteśmy pilotami, możemy latać. – Może i macie rację. I dał mi skierowanie, mnie i Leszkowi, do LOT-u. I tak się znaleźliśmy w Locie. Ale później zasmakowało mi, bo widziałem, że muszę długo czekać, żeby zostać w Locie pilotem, bo konkurencja była duża, bo wrócili ci piloci z Anglii. Oni mieli po sześć tysięcy godzin, a ja miałem pięćset godzin, to się liczyło. Myślę sobie: „To ja mam większe możliwości latać nieograniczenie w aeroklubie”. I tak się stało. Rozpocząłem pracę w aeroklubie i latałem. Latałem na różnych typach, brałem udział w zawodach, zajmowałem dobre miejsca i bardzo mi się to podobało. Ten wybór był bardzo dobry. To tyle na temat...
A w PAP-ie takich nacisków, żeby Pan przystąpił do partii? W PAP-ie? Ja pani opowiadałem, co naczelna, pani Mincowa? Bo uciekł ten kolega i dokuczała mi, że ja będę teraz uciekał. Ale tak poza tym, nie. Z tym, że atmosfera była niemiła. Dlaczego? Tam byli Żydzi sami. I oni rządzili całym PAP-em. Wszyscy kierownicy na stanowiskach to byli sami Żydzi. Ja nie jestem antysemitą, ale widziałem, że oni wzajemnie siebie popierają i tych dziennikarzy, którzy też byli z pochodzenia Żydami, to mieli zupełnie inne podejście do nich. A ja bym tam nigdy nie mógł awansować. W końcu odszedłem z PAP-u, po tylu latach zresztą. Czyli w którym roku Pan odszedł? Aha, w 1963? W 1963 mniej więcej, tak. I poszedłem do takiej agencji dziennikarzy Omnipress, przerzuciłem się na takie radiowe nagrania. Byłem sekretarzem redakcji, później przeszedłem do wydawnictwa „Polonii”, a po latach poszedłem do Interpressu. I w Interpressie tam byłem naczelnym.
Po tej aferze, o której opowiadałem pani, z tą chińską rewolucją, i po tym więzieniu, w którym musiałem odsiedzieć, wyjechałem do Ameryki, do Kanady. Który to był rok? To był 1970 rok. 1969. Wyjechałem do Kanady, akurat tam miałem kuzynów dalekich, znaczy ojca cioteczna siostra tam była, starsza pani już. W Kanadzie byłem pół roku, wróciłem do Warszawy, potem znów na pół roku mnie wypuścili, a potem już pojechałem do Ameryki. A to w którym roku? W 1973 wyjechałem do Ameryki. I w Ameryce byłem do 1976 tylko. Krótko, bo żona zachorowała na raka płuc i miałem tragiczną sytuację, żona zmarła, zostałem z dwojgiem dzieci. Pan był tam, a żona tu? Żona tu była, tak. Wróciłem, żona zmarła. I wtedy, wie pani, bo już to był... Stan wojenny był w 1981, prawda? Tak jakoś do 1981 zapisałem się do tej „Solidarności”, usunęli mnie z redakcji za „Solidarność” i syna.
A z jakiej redakcji? „Warszawskiej fali”. I syna usunęli też. Potem ja chciałem, to był taki okres... 1981, tak, i wtedy właśnie zdecydowałem się pojechać do Kanady. Ponownie, tak? Tak. Ale też byłem krótko. I dopiero w 1973 roku pojechałem do Ameryki, już byłem dłużej. Ale też jeszcze wróciłem tutaj, bo syn tu został. Ale synowi pomagałem, jak tam trochę zarabiałem, to wysyłałem synowi i utrzymywał się. Potem już wyjechałem na dłuższy czas, już dostałem obywatelstwo, Jacka ściągnąłem. Jacek dostał stały pobyt i tak się życie potoczyło. Już do dziennikarstwa w Polsce nie wróciłem, poza tym, co teraz tam piszę. Już tam zacząłem działać, tam pracowałem w trzech redakcjach, prowadziłem, a potem w takim...
Mój przyjaciel taki, już nie żyje też, Marian Czerniecki, też były lotnik z Anglii, otworzył własną taką prywatną – jakby polskie radio polonijne – taką radiostację. I ja u niego prowadziłem programy, takie komunikaty, wiadomości ze świata. Do jego śmierci jeszcze prowadziłem; później on umarł i została zlikwidowana. Umarł nie tak dawno, pięć lat temu. I już teraz osiadłem na stałe tutaj, bo tam już nie mam nic do roboty. A jeszcze... Z pierwszego małżeństwa miał Pan dwoje dzieci, córkę i syna? Tak. Później ożenił się Pan ponownie? To znaczy, córka, jak mówiłem pani, miała czterech mężów, ma teraz czwartego, w ogóle szalona jest. Bo też: kończyła konserwatorium i była dziennikarką, i była... nie reżyserem dźwięku, a... wyleciało mi. Nagrywała w każdym bądź razie te... I teraz ją zwolnili, zbyt wcześnie ją zwolnili, bo jeszcze by mogła... A syn już osiadł na stałe, jest w Ameryce. I to są Pana dzieci z pierwszego małżeństwa? Tak, tak. A z drugiego nie mam dzieci. To znaczy mam pasierbicę, córkę żony. No tak.
Janusz Jarzęcki - biogram

Urodził się 14 lipca 1926 w Warszawie. W 1938 roku Janusz Jarzęcki ukończył szkołę powszechną i zdał do gimnazjum im. Józefa Poniatowskiego. Od wybuchu wojny do ostatnich dni lipca 1944 przebywał wraz z rodziną w Warszawie. Mieszkał na Żoliborzu, potem w Śródmieściu przy ulicy Emilii Plater.
W 1939 roku został pomocnikiem ślusarza w zajezdni tramwajowej przy ulicy Młynarskiej, potem pracował w Ursusie przy produkcji czołgów. W tym czasie uczył się też w Zawodowej Szkole Mechanicznej im. Konarskiego przy ulicy Sandomierskiej i chodził na tajne komplety (zdał konspiracyjnie małą maturę).
W 1943 roku wstąpił do AK. Brał udział w akcjach małego sabotażu. Nosił też paczki do getta. W przeddzień wybuchu powstania wyjechał na wieś po żywność. Znalazłszy się na terenach zajętych przez Armię Czerwoną, wstąpił do 1. Armii ludowego Wojska Polskiego. Otrzymał przydział do 1. Dywizjonu Lotniczego i skierowanie na przeszkolenie lotnicze w Zamościu, a następnie w Szkole Orląt w Dęblinie. Od 1947 roku pracował w Polskich Liniach Lotniczych LOT, współpracował także z Aeroklubem Warszawskim. Później pracował jako dziennikarz w Polskiej Agencji Prasowej. W tym czasie ukończył studia dziennikarskie. Następnie związał się kolejno z Agencją Dziennikarzy "Omnipress", Wydawnictwem "Polonia", Polską Agencją Interpress.
W 1969 roku wyemigrował do Kanady, a w 1973 roku przeprowadził się do USA. W latach 90. powrócił do Polski. Zmarł w 2019 roku.
W 1939 roku został pomocnikiem ślusarza w zajezdni tramwajowej przy ulicy Młynarskiej, potem pracował w Ursusie przy produkcji czołgów. W tym czasie uczył się też w Zawodowej Szkole Mechanicznej im. Konarskiego przy ulicy Sandomierskiej i chodził na tajne komplety (zdał konspiracyjnie małą maturę).
W 1943 roku wstąpił do AK. Brał udział w akcjach małego sabotażu. Nosił też paczki do getta. W przeddzień wybuchu powstania wyjechał na wieś po żywność. Znalazłszy się na terenach zajętych przez Armię Czerwoną, wstąpił do 1. Armii ludowego Wojska Polskiego. Otrzymał przydział do 1. Dywizjonu Lotniczego i skierowanie na przeszkolenie lotnicze w Zamościu, a następnie w Szkole Orląt w Dęblinie. Od 1947 roku pracował w Polskich Liniach Lotniczych LOT, współpracował także z Aeroklubem Warszawskim. Później pracował jako dziennikarz w Polskiej Agencji Prasowej. W tym czasie ukończył studia dziennikarskie. Następnie związał się kolejno z Agencją Dziennikarzy "Omnipress", Wydawnictwem "Polonia", Polską Agencją Interpress.
W 1969 roku wyemigrował do Kanady, a w 1973 roku przeprowadził się do USA. W latach 90. powrócił do Polski. Zmarł w 2019 roku.
Relację nagrała Magdalena Stopa w 2008 roku w Warszawie, sygnatura AHM_1011.